Wtorek, 24 Grudzień 2024

Dziewczyny opowiadają o pulchnych pośladkach znanego aktora, a chłopcy o paradowaniu z bronią przed kamerą. Ale oprócz przygód wiało też nudą.

Przypominamy, jak wyglądała Sadyba w czasie Powstania Warszawskiego 1944. Patrzymy jednak nie przez pryzmat powstańczych walk, lecz życia codziennego. Opowiadają o nim młodzi ludzie, którzy mieszkali wtedy na Sadybie. Mieli po 15-17 lat. Opowiadają bez martyrologii i patosu, prosto. O tym, jak się dowiedzieli o wybuchu Powstania, jakie mieli marzenia i przygody, co jedli i czy w kranach była woda. Przytaczają anegdoty, niektóre śmieszne, inne mrożące krew w żyłach. Wszystkie wypowiedzi pochodzą z wywiadów, których udzielili dla portalu www.1944.pl, poświęconego Powstaniu Warszawskiemu.

Tym razem pokazujemy Powstanie Warszawskie z dystansem. Ówcześni nastolatkowie opowiadają o swoich przygodach, ale i szarej codzienności.

Przygody

W naszej grupie był znany aktor, pan Walter, nie pamiętam jego imienia. Wiem, że również na terenie Sadyby, tylko chyba w innym batalionie był jego syn. Syn nazywał się Wawrzek. A pan Walter był człowiekiem bardzo znanym, aktorem filmowym i chyba estradowym też. Ja go nie znałam, ale słyszałam: „O! Jest Walter!”. Później on się bardzo zżył z naszą grupą. Z tą grupą dziewcząt, która stale czekała na to, żeby nieść meldunek.

I on podnosił morale. Miał tam występy. Ja nigdy nie byłam. Kilka razy przez te dwa tygodnie, dwa czy trzy razy. Słyszałam, bo mówił: „Chodźcie dziewczyny. Będzie występ”. Ja nie byłam, bo musiałam biec na Sielce.

A czy mogę opowiedzieć o takiej komicznej przygodzie z panem Walterem? Pan Walter miał willę na Sadybie i chciał zobaczyć, co się dzieje z jego domem. Bo zarówno jego syn, jak i on, byli na kwaterach. Tutaj w centrum. Mówi: „Kto pójdzie ze mną?”. Więc zgłosiłyśmy się dwie, że pójdziemy z nim. Trzeba było przechodzić przez jakieś pole. Już byłyśmy daleko od centrum Sadyby. On zaczął się denerwować, że może są Niemcy, bo to było wszystko możliwe. Więc mówi: „Ten kawałek pola będziemy się czołgać”. Był dużym mężczyzną, w każdym razie tak go wtedy odbierałam. Czołgał się przed nami. W pewnym momencie zobaczyłam te jego ruchome, dwa, wielkie pośladki i zaczęłam się śmiać. Pokazałam „Katarzynie”. Czołgałyśmy się, chichocząc, bo to trudno było zahamować. Wreszcie on odwrócił głowę i mówi: „Przestańcie w tej chwili! Ja wiem, że się śmiejecie ze mnie. Bądźcie cicho! Cicho, chociaż na chwilę!” – i czołgał się dalej. Później wrócił i mówi: „Słuchajcie, słyszę tam głosy. Ale, ponieważ nie wiem, czy to są głosy, słyszę tylko takie echo głosu, [nie wiem,] czy to są Niemcy, czy nasi, więc nie będę was narażał. Więc czołgajcie się teraz pierwsze”. Myśmy się kawałeczek tylko czołgały, bo byłyśmy w spódniczkach. Kolana przez cały czas były w strupach później. W każdym razie jak wróciłyśmy, mam wrażenie, że pan Walter miał jeszcze jeden temat do opowiadania. Bo on się z siebie też lubił śmiać. Takie były przygody. (Leokadia Pauzewicz, 19 lat – sanitariuszka, łączniczka)

Kiedyś szedłem z porucznikiem „Romanem” i jak byliśmy na rogu Powsińskiej i Morszyńskiej, przy mostku, to zobaczyłem, że z tarasu willi na Morszyńskiej ktoś nas filmuje kamerą. Bardzo mi się to spodobało, bo akurat miałem stena, szedłem tak jak trzeba, pół kroku po lewej za „Romanem”: „Panie poruczniku, tu nas filmują, będziemy w jakiejś kronice albo gdzie.” Jeszcześmy sobie przystanęli. Wiele lat po wojnie, w latach sześćdziesiątych, poznałem reżysera czy kamerzystę z wojskowej wytwórni filmowej „Czołówka” pana Banacha, o którym wiedziałem, że brał udział w Powstaniu, że był w „Baszcie”, i mówię: „Nas ktoś filmował pod koniec sierpnia z tamtego tarasu”. Myślałem, że gdzieś to jest. Okazało się, że to właśnie Banach robił te zdjęcia. Z tym, że jak szedł kanałem z Mokotowa do Śródmieścia, to co tylko miał ciężkiego, to po kolei wyrzucał, łącznie z wszystkimi zdjęciami, które w Powstaniu zrobił, czyli z tymi naszymi też. (Piotr Godlewski, 15 lat, Okrężna 60)

Myśmy zostali wycofani na Forty. (…)Jak żeśmy przyszły była noc. Żeśmy się położyły, dopiero się potem okazało, że to były trumny. (…) Niemcy jeszcze przygotowali dla swoich pewnie, pełno było trumien, takimi wiórami, takim czymś... (Zofia Radecka, 18 lat – łączniczka)

Z początku, nie powiem, że było źle. Chłopcy robili jakieś wypady to się czasami... Aha, właśnie a propos wypadów – trafił się prosiaczek, którego zabili, którego nam przynieśli, a my te trzy dziewczyny miałyśmy się z tym prosiaczkiem oprawić. Żadna z nas nie wiedziała jak się do tego zabrać, bo kto kiedy tam prosiaczka oprawiał?! Ale przecież prosiaczek to była rzecz, którą trzeba było jakoś zrobić. Jakoś żeśmy sobie poradziły, nawet przyszedł na inspekcję dowódca plutonu, to myśmy przyjęcie piękne zrobiły, bo pomidory były, prosiaczek był i tak dalej. [...]Zaczęła się niby pozorna normalność, a jednocześnie wiedzieliśmy, że jeżeli Niemcy będą chcieli zaatakować, to nie będzie silnych. I drugiego... Zaczęły się naloty. (Zofia Radecka, 18 lat – łączniczka)

Co robili, gdy nie walczyli

Uciekłam z domu, bo mama chciała, żebym siedziała i obiady gotowała dla żołnierzy. Mama wydawała pięćdziesiąt obiadów dziennie. Przychodziły panie z sąsiedztwa i pomagały. Mama chciała, żebym też pomagała, ale ja się urwałam, bo uważałam, że coś innego powinnam robić. Uciekłam do szpitala polowego, który był w bloku tak zwanym sadybianym. To było niedaleko. Tam siedziałam cały dzień. Zaczynałam od sprzątania, później od roznoszenia jedzenia, od karmienia, od mycia, do pomagania przy pielęgnacji [chorych]. Pielęgnowałam, jak umiałam, chorych. Jeszcze miałyśmy takie zadanie, że nas wysyłano z noszami po rannych (po cztery z noszami) albo po zabitych. (Marta Czosnowska-Brosowska - 15 lat, sanitariuszka, Morszyńska 33)

Przez pierwsze parę dni nie robiliśmy nic. Nibyśmy się spotykali, na forcie byli Niemcy i jak kogoś widzieli, to strzelali. Nie słyszałem, aby kogoś trafili, ale w każdym razie nie było to miejsce do spacerowania. Czynne były telefony jeszcze wtedy. (Piotr Godlewski, 15 lat, Okrężna 60)

Z Jankiem Jasmanem przez kilka dni dostarczaliśmy żywność z magazynów, które tam były, głównie to był cukier. Znaczy w dzień Niemcy na forcie byli, patrolowali Sadybę, a w nocy myśmy budowali straż pożarną; myśmy z kolei patrolowali Sadybę, rozwozili żywność. Tak było kilkanaście dni, dopóki nie przyszły z powrotem oddziały, które wycofały się do lasów kabackich. Przyszły, to było chyba 18 sierpnia, zajęły Sadybę, wtedy już ogłoszono normalną mobilizację, ogłoszono Powstanie, nas przydzielono do „Oazy”. Poszliśmy w stronę placu Bernardyńskiego, zajęliśmy stanowiska na placu Bernardyńskim. (Jerzy Zubrzycki, 19 lat)

W zasadzie nic się nie działo, trochę tych oddziałów chodziło, jakiś samochód uciekł z Sadyby w stronę Mokotowa, myśmy do niego strzelali, nie wiedzieli, czy to nasz, czy to nie nasz. Zająłem sobie stanowisko w klasztorze bernardyńskim od strony ulicy Czerniakowskiej, wyglądałem na Wilanów, obserwowałem szosę wilanowską. (…)

Dochodziły do nas różne głosy, że Powstanie upadło, że nie ma [walk], (drugiego sierpnia- red.) zaczęliśmy się wycofywać. Najpierw na Sadybę rozeszliśmy się do takich mieszkań zakonspirowanych, gdzie były różne oddziały, a potem przez Augustówkę, prawie tuż między Wilanowem a Sadybą, przeszliśmy w stronę Mokotowa. (Jerzy Zubrzycki, 19 lat)

(Miałam – red.) miejsce, z którego mogę obserwować fort. Notowałam sobie (to było moim zadaniem – notowanie), co się dzieje w forcie, kto tam wjeżdża, ile samochodów wyjeżdża, w którą stronę najczęściej patrzy wartownik – no takie różne, taka obserwacja fortu. (Walentyna Słonecka - 16 lat – łączniczka, Okrężna 5a)

Trudno w to uwierzyć, ale normalnie działały kawiarnie, wieczorem chodziło się na spacery, był chleb, pomidory, a nawet woda w kranach…

To jedna z tych detektywistycznych historii, które wciągają bez reszty. Jej akcja, opisana w książce "Uwaga! Czarny parasol" Adama Bahdaja, toczy się na warszawskiej Sadybie. 

Edek Laudański to jedna z najbarwniejszych postaci przedwojennej Sadyby. Kiedy nadszedł czas Powstania, razem z kilkudziesięcioma kolegami i koleżankami z osiedla poszedł walczyć na Woli. O ich wspólnym plutonie traktuje nowa wystawa w domu kultury i natury Ferment.

80 lat temu Powstanie Warszawskie przerwało sielskie życie wielu dwudziestolatków z Sadyby. O wszystkich, którzy poszli do walki, mówi wystawa w domu kultury Ferment. Spośród kilkudziesięciu prezentowanych tam osób wybraliśmy dwie, które wyróżniały się w śmietance towarzyskiej osiedla, a którym los wybrał dwie różne drogi.

Skrzyżowania św. Bonifacego z Bernardyńską już nie ma. W tym miejscu - jeszcze do lat 1970. - przebiegała granica między zamożniejszą inteligencją a biedniejszymi robotnikami, chłopami i przestępcami. Opisuje ją jeden z mieszkańców tamtej okolicy.

Obecna stara Sadyba przed II wojną św. była pełną zieleni oazą spokoju, zemieszkałą przez urzędników, przedsiębiorców i oficerów z rodzinami. Już wtedy inteligenckie miasto-ogród, jak zwano Sadybę, rozwijało się na granicy z robotniczo-przestępczym Czerniakowem. Granicę tę najlepiej obrazuje nieistniejące już skrzyżowanie św. Bonifacego i Bernardyńskiej. Opisał je zmarły w ubiegłym roku Marek Karpiński, literat, polityk i właściciel zabytkowego dworku nad Jeziorkiem Czerniakowskim, w swojej książce "Puzzle pamięci" z 2021 roku.  Oto fragment jego opowieści.

Awangardowo chlapiący malarze

Następny dom miał ciekawą architekturę: na murowanych piwnicach, wyniesionych gdzieś półtora metra nad poziom gruntu, wznosiła się drewniana budowla. Mieszkali w nim między innymi Andrzej Bonarski i Arika Madeyska. Andrzej wtedy jeszcze nie prozaik, ani nie marszand dzieł sztuki; był prostym absolwentem matematyki – dziedziny, w której się nigdy nie realizował. Arika, malarka, wyjechała potem do Paryża. Ostatnio odbyła się w Warszawie wystawa „Oni wybrali Paryż”, gdzie wystawiane były także jej prace. Przedtem Arika, jeszcze ze swoim mężem Madejem (skrót od znanego zbójcy), mieszkała w dworku mojej mamy. Obowiązywało zagęszczenie kwaterunkowe i moja mama uważała, że jako lokatorów lepiej jest mieć malarzy niż nożowników. Zresztą domek na Bonifacego był własnością mojej babki, tyle, że całkowicie przejętą przez kwaterunek. Mąż Ariki, również malarz, był alkoholikiem i Marek Nowakowski pisał o nim jako o Aniele Zagłady.

Wiadomo, że artyści klepią biedę, więc chwytają się najrozmaitszych chałtur. Pamiętam jak Andrzej z Ariką malowali parasole ogrodowe o kawiarni. Modna wówczas była sztuka abstrakcyjna jako odreagowanie socrealistycznej poprawności. Wielkie białe koła rozpostarte były na trawie. Oboje używali techniki taszystowskiej. Po prostu maczali w farbie pędzle i chlapali nimi na płótno. Powstawało w ten sposób mnóstwo barwnych kropek na białych kołach przyszłych parasoli. Poruszając się po okręgu, zmieniając miejsce pryskania i kolor farby tworzyli awangardowe malowidła. Awangarda była wtedy w modzie – nawet firanki i filiżanki musiały być w obowiązkowe „pikasy”. Nazwisko tego hiszpańskiego malarza służyło jako symbol sztuki abstrakcyjnej, której skądinąd nigdy nie uprawiał. Chlapali farbą oboje, ale tylko Arika miała papiery zaświadczające, że jest artystką. Widok ten zlikwidował moją fascynację awangardą z jednej strony, zaś moje zaufanie do dyplomów Akademii Stuk Pięknych z drugiej.

Od jeziora do odpustu, czyli o Bernardyńskiej

Za domem, gdzie mieszkali Arika i Andrzej, było właściwe skrzyżowanie, przebiegał bruk ulicy Bernardyńskiej. Były to tak zwane „kocie łby” (kalka z niemieckiego Kopfsteinflaster) – stosowana do lat 50. XX wieku technika brukarska, która zalecała się tym, że kamień polny, który był na miejscu, służył jako główny budulec. Także i tym, że trakcji konnej (dominującej w owym czasie) dawała dobre oparcie pod kopyta, tak aby się nie ślizgały. Wadą zaś była nierówna powierzchnia, na której wykręcały się kostki, pojazdy terkotały niemiłosiernie, rujnowały zawieszenie i nie mogły rozwijać szybkości. Cała jakby zrobiona z małych „śpiących policjantów”.

Ulica ta powstała dzięki założeniu Stanisława Herakliusza Lubomirskiego, marszałka wielkiego koronnego, który stworzył trójkąt według projektu Tylmana z Gameren, obejmujący tak zwaną Łazienkę (która za czasów Stanisława Augusta przekształciła się w Łazienki Królewskie) dalej Kościół na Placu Bernardyńskim oraz pałacyk Myśliwski nad Jeziorkiem Czerniakowskim (następcą jego jest dworek, w którym z czasów Lubomirskiego pozostał jedynie kominek). Ten ostatni bok trójkąta tworzył właśnie ulicę Bernardyńską. Domy na niej miały charakterystyczne ganki, gdyż mogły też służyć jako karczmy. Przede wszystkim 14 maja, w dzień świętego Bonifacego, którego relikwie ofiarowane Lubomirskiemu przez papieża Innocentego spoczywały (i spoczywają) pod ołtarzem kościoła. Odbywał się wtedy wielki odpust uwieczniony na przykład pędzlem Maksymiliana Gierymskiego. Ale i w zwykłe, powszednie święto wierni, nasyciwszy swój duchowy wymiar, mogli skrzepić i cielesność. To po prawej stronie; lewa była pusta, aż do powstanie figury ufundowanej przez mego dziadka i pana Grochalę (miejscowego potentata i właściciela sklepu na Sadybie). Dalej był dwupiętrowy murowany dom (jedyny murowany i jedyny, który ostał się ze starej zabudowy wśród punktowców osiedla Bernardyńska). Budownictwo murowane nie dominowało w tym rejonie, aż do rogu z Bonifacego gdzie (naprzeciw tego „artystycznego”) stał dom Górniaków.

Sznyty, bójki i kradzieże

Dom ten był zbudowany z cegły. Niby nic dziwnego - z tego materiału najczęściej stawia się budynki. Ale była to cegła specjalna: kradziona (rzadko co miało u Górniaków inną proweniencję) oraz rozbiórkowa. Właściwszym słowem byłoby „ruinowa”. Miała różne barwy dzięki różnym datom pochodzenia, odmiennym sposobom wypalania: tak w procesie produkcji jak i w procesie historycznym – niektóre całkiem solidnie osmolone płomieniami Września, Powstania lub miotaczy hitlerowskich Vernichtungskommando. Zlepione były niezręczną, chałupniczą murarką, a te niewymiarowe przyciskały papę dachu, chroniąc ją przed podmuchami wiatru.

Powojenna historia warszawskich cegieł to temat na osobne opowiadanie. Najpierw było ich w nadmiarze. Na Muranowie nie poradzono sobie z ich wywozem i pobudowano całą dzielnicę na pagórkach gruzu. Z ich ułomków zbudowano Stadion X-lecia. Sam bawiłem się w ruinach wrzucając cegły do zsypu, który pozostał w jedynej ocalałej ścianie budynku, na którą się wspinałem – odpowiadał mi głuchy turkot spadającego gruzu. Warszawski bandyta zdybawszy kogoś w ciemnej ulicy proponował: „Kup pan cegłę”, co stanowiło elegancką zamianę zwykłego rabunku w stosunek ekonomiczny kupna-sprzedaży. Czasami nawet posługiwał się sloganem reklamowym: „Kup pan cegłę za sto złotych – cegła lepsza od kapoty”. Z czasem gruz uprzątnięto, małe cegielnie zamknięto, postawiono na wielką płytę. Cegła stała się towarem poszukiwanym. Teraz mrowiło się od ogłoszeń: „Kupię cegłę”. A nie było to łatwe – trzeba było mieć dojścia, chody, znajomości. Nastała bowiem epoka nie tylko wielkiej płyty ale i wielkiego braku. Dopiero po 1989, gdy nastał kapitalizm, cegła stała się normalnym towarem rynkowym.

Wracając do domostwa Górniaków. Ten parterowy domek miał małą kubaturę – gdzieś 3m x 4m x 2,5m. A Górniaków było dwunastu. Jednak nie było strasznego zagęszczenia, bo przynajmniej trójka z nich zawsze przebywała aktualnie w więzieniu. Zakłady penitencjarne nie tylko walczyły z zagęszczeniem ale też przyzwyczajały do życia w ciasnocie. Byli to bowiem bandyci. W wykonaniu jednego z nich widziałem bójkę na noże. Nie była to z żadnej strony próba zabójstwa czy celowego ciężkiego uszkodzenia ciała. Był to raczej rodzaj zawodów szermierczych ze ściśle określonymi regułami i ściśle wyznaczonym polem trafień. Przeciwnicy rozebrani do podkoszulek i spodenek kłuli się i cieli po ozdobionych tatuażami rekach i nogach. Głowa i korpus były wyłączone. To był jakby negatyw szermierki, jaką ja uprawiałem. Ze sznytów (blizn) byli tak dumni, jak burszowie ze swoich szram. Dziś sznyty są śladami samookaleczeń i autoagresji. Wtedy były oznaką szlachetnego współzawodnictwa. Przy Górniakach można było się czuć bezpiecznie: obcy się ich bali, swoim nic nie zrobili. Bandyci tego czasu wtapiali się w lokalną społeczność zamiast ją terroryzować.

Przeciwnicy rozebrani do podkoszulek i spodenek kłuli się i cieli po ozdobionych tatuażami rekach i nogach. Głowa i korpus były wyłączone. To był jakby negatyw szermierki, jaką ja uprawiałem. Ze sznytów (blizn) byli tak dumni, jak burszowie ze swoich szram. - Tak o rodzinie lokalnych rzezimieszków, Górniaków, pisał w poprzednim odcinku swoich wspomnień Marek Karpiński. Dziś w trzecim, ostatnim odcinku opowiadania o nieistniejącym już skrzyżowaniu z pogranicza Czerniakowa i Sadyby poznajemy ludzi ze służb bezpieczeństwa.

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Tekst - dzięki uprzejmości autora - opublikowaliśmy jako pierwsi na wiele lat przed ukazaniem się książki

Blisko 35 lat temu Sadyba przeżyła swój największy pożar w historii – w płomieniach stanął drewniany domek na Jeziorku Czerniakowskim.

Opóźnienie w budowie torowiska do Wilanowa to nie jedyna wiadomość od generalnego wykonawcy.

Pawilon sąsiedzki na Sadybie, powstały ze środków budżetu obywatelskiego, kończy swój pierwszy rok działalności. Choć miasto lubi się nim chwalić, to nie stwarza przyjaznych warunków do rozwoju w kolejnych latach. O lokalnym domu kultury też nie chce rozmawiać.

Młodzi mieszkańcy Sadyby próbowali wyremontować boisko do kosza poprzez budżet obywatelski. Po kilku nieudanych próbach z pomocą przyszedł Zarząd Zieleni.

Copyright © Sadyba24.pl             O nas   |    Zostań reporterem   |   Reklama   |    Kontakt    |   Modyfikacje: Tomold