Niedziela, 24 Listopad 2024

Wczoraj dyrektor koordynator ds. zielonej Warszawy w stołecznym ratuszu wyjaśniła naszym czytelnikom, jaki ma pomysł na zarządzanie nowym pawilonem parkowym na Sadybie. Dziś swój pomysł przedstawia autorka projektu.

Pawilon parkowy na Sadybie, sfinansowany z budżetu obywatelskiego, ma zostać oddany do użytku jesienią tego roku. Zapytaliśmy przedstawicielkę ratusza o to, co będzie się działo dalej – czyli kto i jak będzie zarządzał tym obiektem. Częściowo komercyjna wizja ratusza stawia pod znakiem zapytania społeczną wizję autorów projektu.

- To nie wieś, żeby pielić – mówili jedni. - Wszystko Pani ukradną – dodawali inni. Pani Natalia z bloku na Sadybie uparła się i dziś nie chodzi już kupować warzyw do sklepu. A przy okazji ożywiła stosunki sąsiedzkie w okolicy.

Jedna z kilku najważniejszych osób w stołecznym ratuszu, odpowiedzialna za ochronę środowiska i powietrza, Magdalena Młochowska mówi nam m.in. jak chce podnieść bezpieczeństwo i utrzymać porządek wokół Jeziorka Czerniakowskiego. To jej pierwszy wywiad na temat rezerwatu.

Jedyne naturalne kąpielisko w Warszawie zostało tymczasowo zamknięte z powodu podejrzenia występowana sinic. 

Wówczas 11-letni Maciek opowiada o tym, co widział i co przeżywał podczas kolejnego dnia Powstania na Sadybie w 1944. Kilka dramatycznych historii, przemieszanych z zazdrością i śmiechem.

Po pierwszym dniu burzliwych wydarzeń nastąpił okres długotrwałego wyczekiwania, okres niepewności i stale napiętych nerwów. Poruszanie się po Sadybie było utrudnione i bardzo ograniczone. Kto tylko pojawił się w polu widzenia załogi fortu, natychmiast został ostrzelany.

Namiętny rybak idzie „na robaczki”

Pamiętam krytyczną sytuację, w jakiej się znalazł namiętny rybak, towarzysz połowów naszego dozorcy. Mianowicie poszedł on „na robaczki”. Obserwowałem go z okna klatki schodowej, jak wybierał je z przegniłych gałęzi, których wiele leżało na dnie fosy, tuż przy brzegu. Był zasłonięty skarpą fosy, a więc niewidoczny z fortu. Gdy wracając dochodził już do brzegu skarpy i znajdował się kilkanaście metrów od naszego ogrodu, na ulicy Morszyńskiej ukazał się odkryty niemiecki samochód ciężarowy z cekaemem zamontowanym na platformie. Serce uciekło mi do gardła.

Szybko pobiegłem podwórkiem na klatkę schodową numer 1, aby znaleźć się najbliżej owego rybaka, ostrożnie uchyliłem drzwi, położyłem się na podłodze, żeby nie być widocznym z fortu, i jak mogłem najostrożniej, zacząłem wołać, że Morszyńską jadą Niemcy. Usłyszał mnie i błyskawicznie przeskoczył do dziecinnej piaskownicy, w której położył się plackiem. Chwała Bogu Niemcy z fortu manewru tego nie dostrzegli, obserwując swych ziomków na samochodzie. Patrol samochodowy przejechał Okrężną przed blokiem, zakręcił w Powsińską i zniknął za domami, a niefortunny rybak, czołgając się wzdłuż siatki ogrodzenia obrośniętej dzikim winem, dobrnął do naszego bloku powitany obfitymi przekleństwami tych, którzy go obserwowali.

Wymarły fort, powoli biegnie czas

Kilkakrotnie spoglądałem w tych dniach ukradkiem przez okno mieszkania na fort. Sprawiał wrażenie wymarłego. Niemcy wysadzali zaledwie głowy z okopów na szczycie. Do kazamat wchodzili tylko z południowej strony, przez jedyne dwa wejścia, obawiając się zaskoczenia. Nie wykończony bunkier na moście zwodzonym, prowadzącym niegdyś na podwórzec fortowy, był nie obsadzony.

W tych pierwszych dniach powstania czas biegł bardzo powoli i monotonnie. Wiadomości zza Wisły nie było w ogóle, a z miasta przychodziły wieści bardzo skąpe i bardzo okrężną drogą. Niektóre z nich były przerażające. Opowiadano, że na Woli Niemcy mordują ludność cywilną, że masowo rozstrzeliwują, że wrzucają przez okna granaty do mieszkań i piwnic, wszędzie gdzie tylko są Polacy. Eksplozje i strzelaninę słychać było u nas przez cały czas. Przez cały też czas dniem i nocą widzieliśmy łuny szalejących w mieście pożarów. Od czasu do czasu dochodziły wieści z Mokotowa, że nasi odnoszą sukcesy, że walczące tam oddziały AK mają kryptonim „Baszta”.

Jaszczur ujawniony, domy za Jeziorem w płomieniach

Nareszcie dowiedziałem się, kto to jest ów tajemniczy kapitan „Jaszczur”. Okazało się, że to dobrze mi znany doktor Szczubełek. Powiedział mi o tym ojciec dopiero teraz — sam wiedział grubo wcześniej, jeszcze przed wybuchem powstania. Doktor zapytał kiedyś ojca w sąsiedzkiej pogawędce o Antka i ojciec odpowiedział, że Antek ma przydział do batalionu w Śródmieściu. Doktor zapytał więc ojca wprost: „A czy pan ma już swój przydział?” I tak ojciec otrzymał funkcję zastępcy kwatermistrza V Rejonu 5 Obwodu AK w Warszawie. Teraz o kapitanie „Jaszczurze” krążyły różne wieści. Mówiono, że walczy na Mokotowie. Niektórzy twierdzili, że przedarł się z częścią oddziału do Kabat.

Przykre wiadomości dochodziły z najbliższego sąsiedztwa. Niemcy spalili wszystkie domy za Jeziorem Czerniakowskim. Spalili również Augustówkę. Wieści te nie ulegały wątpliwości — dymy z płonących osad wiatr znosił aż na Sadybę. Kilkakrotnie w ciągu tych dni wchodziłem na strych, ażeby przez klapę w dachu obserwować miasto, widziałem również płomienie i dymy za jeziorem. Zdawało mi się nawet, że widzę ludzi pędzonych przez Niemców.

Jędrek opowiada o pierwszych wojennych „przygodach”. „Zazdrościłem mu”

Rano zjawił się u nas w piwnicy Jędrek Kuźniar. Ogromnie się ucieszyliśmy. Wszyscy jeden przez drugiego dopytywali się o wiadomości. Od niego dowiedzieliśmy się szczegółów o pierwszych walkach. Opowiedział nam też o swoich pierwszych wojennych „przygodach”. Słuchałem go z otwartymi ustami i zazdrościłem mu.

Melduję, że mandat za jazdę na gapę zapłacono!

Gdy Jędrek zgłosił się do oddziału, musiał przedstawić pisemne zezwolenie matki, żeby go przyjęto, ponieważ nie miał ukończonych osiemnastu lat. Wraz z nim zgłosili się koledzy Antka, Jędrek Górniak i Tadek Tabias. Dowódcą pododdziału, do którego ich przydzielono, okazał się dobrze znany im kontroler tramwajów miejskich, pan Wiśniewski, który za okupacji ukarał kiedyś Jędrka mandatem za jazdę tramwajem na gapę. Jędrek postanowił mu się teraz przypomnieć. Sprężył się na baczność i wyrecytował: „Panie poruczniku, melduję posłusznie, że mandat za jazdę na gapę w wysokości 10 złotych zapłacono!”

(…) Oddział, w którym był Jędrek, miał wykonać zaporę przeciwczołgową w poprzek alei Sobieskiego. Natychmiast wyruszył wzdłuż szosy, pozostawiając tylko kilkuosobowe ubezpieczenie w klasztorze. Po przybyciu na miejsce dowództwo oddziału zakwaterowało się w drewnianym domku nad fosą, po zachodniej stronie alei Sobieskiego. Wystawiono we wszystkich kierunkach posterunki i przystąpiono do pracy. Wszyscy raźno zaczęli zrywać asfalt. i chodniki, a także tor kolejki wilanowskiej, na budowę barykady.

"Sytuacja głupia, kiedy trzeba krzyczeć: „Stój, bo strzelam!”, a nie ma się czym strzelać”

Jędrkowi przypadło w udziale znów stanie na posterunku, tym razem we dwóch, z Tadkiem Tabiasem. Otrzymali rozkaz zatrzymywania i doprowadzania do dowództwa każdego, kto tylko zbliżał się od strony miasta. Z dumą, a równocześnie z duszą na ramieniu pełnili służbę. Z duszą na ramieniu dlatego, że jedyną ich bronią był granat. Użycie granatu mogło mieć sens tylko w razie ataku czołgów, samochodów czy większej grupy Niemców. Można go było przy tym użyć na odległość nie bliższą niż trzydzieści — czterdzieści metrów. A tu ciemna noc i co chwila ktoś nadchodzi. Sytuacja głupia, kiedy trzeba krzyczeć: „Stój, bo strzelam!”, a nie ma się czym strzelać; kiedy trzeba się przybliżyć do zatrzymanego, obmacać go, a jest się całkowicie bezbronnym. A gdyby to zbliżał się Niemiec?

Nadchodzących było dużo, przeważnie mieszkańcy osad położonych na południe od Warszawy, a więc Sadyby, Służewa, Wilanowa, Konstancina czy Skolimowa, których wybuch powstania zastał w Śródmieściu, a którzy za wszelką cenę pragnęli się przedrzeć do swoich domostw. Pierwszym, którego zatrzymał Jędrek, był jakiś robotnik. Gdy usłyszał okrzyk: „Stać! Ręce do góry, bo strzelam!”, zamarł w pierwszej chwili z przestrachu. Nie mniej chyba zdenerwowany był Jędrek, który po raz pierwszy w życiu skierował do kogoś taki okrzyk. Podczas gdy Tadek udawał, że celuje rzekomym pistoletem (on również nie miał innej broni prócz granatu) w zatrzymanego, Jędrek szybko zrewidował mężczyznę, czy nie ma broni, zostawił Tadka samego na posterunku i poprowadził przed sobą zatrzymanego do dowództwa, przekładając bezradnie z ręki do ręki swój bezużyteczny w tej misji granat. Po godzinie obydwu „wartowników” zluzowano, skierowując ich do kończenia barykady.

(…) Jeszcze raz tej samej nocy przypadło Jędrkowi i Tadkowi pełnienie służby na posterunku, tym razem za jakąś stodołą. Koło północy deszcz rozpadał się na dobre. Obydwaj wartownicy przemoknięci i przemarznięci wypatrywali klejące się z niewyspania oczy, przekładając z ręki do ręki zimne granaty. Nie wolno było ani palić, ani rozmawiać, więc czas dłużył się podwójnie.

W miejscu, gdzie rzekomo błyszczał hełm, zarysowały się wyraźnie kontury dużego…

Po pewnym czasie zaczęło im się wydawać, że słyszą jakiś szelest, czyjeś skradające się kroki. Sprężyli się jak do skoku. W pewnej chwili Tadek odniósł wrażenie, że w blasku dalekiego pożaru tak jakby zabłysnął nie opodal hełm czołgającego się Niemca. Szeptem porozumieli się między sobą, czy rzucić granat, wszcząć alarm czy czekać.

Jędrek przypomniał sobie różne zasłyszane i przeczytane opowiadania wojenne, że podobno za fałszywy alarm kula w łeb. Pełni napięcia, ściskając granaty w dłoniach, trzymając palce w zawleczkach, postanowili czekać. Gdy wkrótce zaczął wstawać świt, w miejscu, gdzie rzekomo błyszczał hełm, zarysowały się wyraźnie kontury dużego kamienia polnego mokrego od deszczu. Odetchnęli z ulgą, uśmiechając się do siebie.

Wszyscy rwali się do walki

Byłem zawiedziony. Czekałem na mrożącą krew w żyłach opowieść o bohaterskiej walce a tu — kamień. Swoją drogą Jędrek miał dar opowiadania.

Już dobrze świtało — opowiadał Jędrek — kiedy od strony ulicy Belwederskiej oczom powstańców ukazało się kilka samochodów ciężarowych wyładowanych Niemcami. Nasze placówki były porozmieszczane za barykadą i przed starymi wałami kościuszkowskimi osłaniającymi fosę od północy. Niektórzy żołnierze stanowili czujki z południowej strony fosy, ubezpieczające od strony Sadyby. Oddział trzymał front w kierunku miasta. Powstańcy w napięciu oczekiwali rozkazów. Dowódca kategorycznie zabronił otwierania ognia bez komendy.

Wszyscy rwali się do walki. Przylgnąwszy do ziemi, w napięciu czekali. Dla niektórych, tak jak dla Jędrka i Tadka, miał to być chrzest bojowy. Nie mogli się doczekać, kiedy Niemcy podjadą na taką odległość, że chłopcy będą mogli wreszcie rzucić w nich swoje granaty. Samochody zbliżały się. Widać było ustawione na dachach szoferek erkaemy skierowane lufami do przodu. Przy erkaemach czuwali strzelcy. Powstańcy przywarli jeszcze bardziej do ziemi. Niemcy byli już jakieś 150 metrów od stanowisk powstańców, gdy nagle zaterkotały karabiny maszynowe. To oni pierwsi otworzyli ogień.

Samochody zatrzymały się i żołnierze niemieccy zaczęli się z nich wysypywać zajmując stanowiska frontem w kierunku powstańców, Teraz odpowiedzieli nasi. Jednakże pojedyncze karabiny, pistolety i pistolety maszynowe powstańców stanowiły zbyt nikłą siłę wobec olbrzymiej przewagi ogniowej wroga. Na rzut granatem Niemcy byli jeszcze za daleko, toteż Jędrek z Tadkiem mogli się tylko przyglądać walce. Tymczasem strzelanina rozpętała się na dobre. Ofiary były po obydwu stronach. Niemcy nie mogli się jakoś poderwać do natarcia. Porucznik zorientowawszy się w ich przewadze, zdając sobie sprawę z niekorzystnego terenu i pragnąc oszczędzić swoich chłopców, nie zdecydował się na natarcie, lecz dał rozkaz wycofania się w kierunku Czerniakowa wzdłuż fosy. Chłopcy biegli i padali na przemian, chcąc utrudnić Niemcom celowanie. Teren był niemal całkowicie odkryty. Kilku z nich pozostało na polu na zawsze. Niemcy sądząc, że powstańcy chcą ich oskrzydlić, wycofali się do samochodów i odjechali. Barykada pozostała nie obsadzona, stanowiła już tylko zwykłą zaporę.

Wiedzieli, że są obserwowani, na pozbycie się granatów było więc już za późno

(…) Jędrek wraz z Tadkiem ze swymi bezużytecznymi dotąd granatami, które im pozostawiono, ruszyli chodnikiem wzdłuż szosy w kierunku Sadyby. Kiedy uszli z kilometr, dostrzegli, że nadjeżdżają dwa samochody ciężarowe z niemieckimi żołnierzami. W pierwszej chwili Jędrkowi zaświtała szaleńcza myśl zaatakowania samochodów granatami. Na szczęście samochody były daleko i zdrowy rozsądek zdążył przeważyć.

Tymczasem na Zakręcie Śmierci samochody zawróciły ku miastu, wjechały w aleję Sobieskiego i zaczęły szybko zbliżać się do chłopców. Włosy zjeżyły im się na głowach. Wiedzieli, że są obserwowani, na pozbycie się granatów było więc już za późno. Porozumieli się błyskawicznie między sobą i szli spokojnie chodnikiem, trzymając się beztrosko za ręce jak zwykli spacerowicze. Samochody były już blisko, a chłopcom chodziły ciarki po plecach. W napięciu czekali na zgrzyt hamulców lub zdradziecki strzał z tyłu. Przecież niespełna miesiąc temu na tej samej szosie Niemcy jadący samochodem zabili strzałem w plecy rowerzystę. Chłopcy nie mogli jeszcze opanować zdenerwowania, gdy samochody ich minęły, a jadący Niemcy mimo pełnego pogotowia bojowego nie zdradzali zainteresowania samotnymi spacerowiczami. Może myśleli, że jest tu gdzieś więcej ludzi, i może bali się zaskoczenia?

Kiedy samochody oddaliły się, obydwaj chłopcy jak na komendę skoczyli do rowu obok szosy, żeby ukryć najpierw granaty. Wiedzieli, że Niemcy będą zaraz wracać, gdyż nie uda im się sforsować wybudowanej przez powstańców barykady. Zdawali sobie dobrze sprawę z tego, że powtórne spotkanie mogłoby się skończyć dla nich tragicznie. Po zakopaniu granatów obydwaj chłopcy ruszyli szybko polami, przez Czarne Drogi, w kierunku Sadyby.

Wspomnienia zostały opublikowane w książce Macieja Piekarkiego "Tak zapamiętałem". Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

1 sierpnia 1944. Pierwszy dzień Powstania na Sadybie, widziany oczami 11-letniego Maćka Piekarskiego. I już na początku cichy dramat o pożegnaniu: „Matka zamknęła drzwi, odwróciła się do mnie i powiedziała szeptem przez łzy: „On nie wróci…”

Już rano 1 sierpnia 1944 roku w powietrzu czuło się coś niezwykłego. Detonacje zza Wisły były coraz bliższe. Kończyliśmy jeszcze z ojcem szykowanie schronu. Przed południem ojciec powiedział mi, że dziś wybuchnie powstanie. Po wydarzeniach ostatnich dni ta wiadomość nie była dla mnie zaskoczeniem.

Jak "Powstanie" to koniecznie browar

Popatrzyłem na ojca. Musiałem mieć jednak pytający wyraz twarzy, bo dodał po chwili: „Antek idzie na koncentrację na róg Żelaznej, do browaru Haberbuscha.” Browar… Chyba już gdzieś o tym słyszałem. Zacząłem gorączkowo szukać w pamięci. Jest! Przypomniała mi się książka o powstaniu listopadowym, którą przeczytałem kilka miesięcy przedtem. Hasłem do wybuchu tamtego powstania miał być pożar browaru na Solcu 

„Rozumiała, że to ich obowiązek, i wiedziała, że tak trzeba”

Ojciec chciał iść razem z Antkiem. Antek jednak prosił, żeby ojciec został. W domu były przecież dwie babki, dziadek, nasz wychowanek z Zamojszczyzny, Janek Tchórz, a ponadto mama spodziewała się dziecka. Była cały czas obecna przy rozmowie ojca z synem, udawała jednak, że nie słyszy. W sprawie ich udziału w walce nie zabierała głosu. Rozumiała, że to ich obowiązek, i wiedziała, że tak trzeba.

Było wpół do drugiej, gdy nadszedł moment pożegnania z Antkiem. Ojca już nie było z nami. Znajdował się na wyznaczonym posterunku. Zdawało nam się, że żegnamy się z Antkiem na krótko, na parę dni. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że możemy żegnać się na zawsze. Stał w butach oficerskich, z których był taki dumny, w zielonych polskich bryczesach, w harcerskiej bluzie, wysoki, jasny blondyn — już żołnierz, a miał zaledwie szesnaście lat.

„Znałem dobrze pożegnania z naszej literatury czy malarstwa. Pożegnania ojców, mężów, synów i braci, idących bronić ojczyzny”

Gdy dziś myślę o tym pożegnaniu, zdaję sobie dopiero teraz sprawę, ile kryło w sobie treści. Antek na pewno nie bał się walki, ale pożegnanie to musiało być dramatyczne i dla niego. Doskonale pamiętam, jak w lecie 1939 roku on pierwszy zaczął płakać, kiedy żegnaliśmy odchodzącego do wojska jednego z najserdeczniejszych naszych przyjaciół, Antoniego Kamińskiego.

Obydwaj z Antkiem znaliśmy dobrze pożegnania z naszej literatury czy malarstwa. Pożegnania ojców, mężów, synów i braci, idących bronić ojczyzny. Ile razy któryś z nas był chory, matka czy ojciec czytali nam głośno powieści historyczne Przyborowskiego, Gąsiorowskiego, Sienkiewicza.

Pamiętam, jak kiedyś byliśmy do głębi wzruszeni pożegnaniem Wołodyjowskiego z Basią przed wysadzeniem Kamieńca. Pamiętam, jak w roku 1939 obydwaj z zapałem uczyliśmy się na pamięć Reduty Ordona, jak dziesiątki razy powtarzaliśmy w kółko, na każdą wiadomość o kawale zrobionym Niemcom czy o zgładzeniu jakiegoś szkopa, sakramentalne słowa: „Warszawa jedna twojej mocy się urąga…”

Opowiadała o powstaniu, „żebyśmy prędzej zasnęli” 

Przypominam sobie, jak matka chcąc, żebyśmy prędzej usnęli, opowiadała nam różne wydarzenia z powstania 1863 roku, o których opowiadał jej dziad, a nasz pradziad – jako dwunastoletni chłopak brał udział w powstaniu styczniowym wraz ze swym ojcem. Za udział w powstaniu rodzina pradziada musiała zostawić majątek pod Przemyślem i szukać chleba gdzie indziej. Często po tych opowieściach matka śpiewała nam jeszcze pieśni powstańcze z 1863 roku. Pamiętam je wraz z melodiami do dziś.

Do dnia dzisiejszego w pokoju, który należał do mojej babki, wisi niewielka akwarela, przedstawiająca wąsatego mężczyznę w czamarze, z konfederatką w ręku, klęczącego przed krzyżem na tle krajobrazu z miasteczkiem i wieżą kościelną nad nim; w górze chmury się rozstępują odsłaniając wizerunek Orła Białego na czerwonym polu. Od najwcześniejszego dzieciństwa lubiłem przyglądać się temu obrazkowi i dziesiątki razy pytałem babką, co on oznacza i jaka jest jego historia. Prababka moja, Emilia Wróblewska, w młodości dostała ten obrazek od powstańca, który siedział w więzieniu w Radomiu za udział w powstaniu styczniowym. Otrzymała ten obrazek na pamiątkę pomocy, jakiej udzieliła biednemu więźniowi. U dołu obrazka jest wymalowany ułożony z kwiatów monogram prababki: EW. Ile razy patrzę na ten obrazek, tyle razy dźwięczą mi w uszach słowa pieśni śpiewanej przez matkę: „W krawym polu srebrne ptaszę…”

Matka zamknęła drzwi, odwróciła się do mnie i powiedziała szeptem przez łzy: „On nie wróci…”

Zwykle przy pożegnaniach u Przyborowskiego czy Sienkiewicza żegnający wręczali wojakowi szkaplerz, ryngraf lub krzyżyk. Nad moim łóżkiem wisiał drewniany krzyżyk, który mi kiedyś kupiła matka na odpuście w Wilanowie. Poszedłem do pokoju, zdjąłem go ze ściany i dałem bratu. Matka powiedziała, że on ma już medalik, ale Autek wziął krzyżyk i wsunął w kieszeń bryczesów. Ucałowaliśmy się. Antek ucałował matkę. Chciała mu dać jeszcze trochę papierosów, ale podziękował. Zapytała, czy ma chustkę do nosa tak spokojnie, jak by wychodził gdzieś w odwiedziny. Gdy zapytała, czy ma broń przy sobie, odpowiedział, że wszystko dostanie na miejscu.

Podszedł do drzwi, położył rękę na klamce i powiedział: „Mamo, to chyba jeszcze wszystko za wcześnie.” „Więc zostań”, rzekła matka. „Nie mogę, trzeba…” Otworzył drzwi i zbiegł jak huragan po schodach. Długo dźwięczał mi w uszach stukot jego podkutych butów, zelowanych ostatnio przez szewca Burno. Matka zamknęła drzwi, odwróciła się do mnie i powiedziała szeptem przez łzy: „On nie wróci…”

Ruch wokół domu

Zszedłem do ogrodu. Moi towarzysze zabaw mieli tajemnicze miny — ja też. Wszyscy wiedzieliśmy jedno i myśleliśmy o jednym: że już.

Wokół domu, na podwórzu i w ogrodzie, rozpoczął się ruch. Pacjentów-rybaków nie było już nad fosą, lecz kręciii się po ogrodzie, przechodząc z klatki schodowej numer 7 do klatki numer 1 lub 3 i przenosząc jakieś worki i skrzynki. Koło drzwi pod klatką schodową numer 7 ujrzałem nosze. Obok na schodach postawił ktoś torbę sanitarną ze znakiem Czerwonego Krzyża. Dla pierwszych rannych, przemknęło mi przez myśl i zrobiło mi się jakoś dziwnie, bo dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że przecież każda walka przynosi rany, kalectwo, śmierć.

„Żołnierze niemieccy, rozebrani prawie do naga, tylko w slipach, stali z menażkami w kolejce przy kuchni polowej”

Nagle wśród młodych ludzi noszących w dalszym ciągu worki i skrzynki dostrzegłem Kiźka Chróścickiego. Szedł niedbałym krokiem, ubrany w bryczesy, buty z cholewami i brązową marynarkę ściągniętą pasem. Przez ramię miał przewieszony worek. Zdębiałem. Spod rozpiętej marynarki wystawał zatknięty za pas najprawdziwszy pistolet. Natychmiast spojrzałem w kierunku fortu. Żołnierze niemieccy, rozebrani prawie do naga, tylko w slipach, stali z menażkami w kolejce przy kuchni polowej. Poczułem się jak we śnie. Tam Niemcy spokojnie fasują obiad, tu nasi wędrują z bronią jakby nigdy nic. Widok ten utwierdził mnie w przekonaniu o sile podziemnej armii. W napięciu zacząłem oczekiwać momentu, kiedy nasi z łatwością opanują fort, kiedy Niemcy będą się poddawać i błagać o litość, kiedy znów na forcie zawiśnie biało-czerwona flaga.

Po drugiej stronie bloku, koło domku dozorcy, stał pomalowany na ciemny brąz samochód ciężarowy z silnikiem napędzanym gazem z generatora. To na ten samochód młodzi ludzie ładowali worki i skrzynki. Było kilka minut po piątej, kiedy samochód odjechał zabierając również gromadę młodych ludzi.

Od strony miasta słychać było już strzelaninę i detonacje. Spojrzałem znów w kierunku fortu. Panował tam spokój. Niemcy zachowywali się jak gdyby im nic nie groziło i jakby o niczym nie wiedzieli.

Dymy pierwszych pożarów

Ktoś mi powiedział, że nasi pojechali likwidować niemiecki reflektor na Czerniakowie, koło kościoła. Pobiegłem natychmiast na strych, żeby przez klapę w dachu coś zobaczyć. Od strony kościoła słychać już było strzały eksplozje, a nie opodal jego kopuły, nieco w lewo, raz po raz wykwitały kolorowe rakiety. Po kilku minutach w tamtej stronie zrobiło się cicho, tylko od Mokotowa i ze Śródmieścia dochodziły odgłosy strzałów.

Ponad miastem zaczęły się rozsnuwać dymy pierwszych pożarów. Przypomniał mi się browar na Solcu. Pomyślałem w tej chwili o Antku, który już walczy. Popatrzyłem w kierunku wież kościołów Woli, w kierunku, gdzie powinien się znajdować browar Haberbuscha. I z tamtej strony rozsnuwały się dymy, i słychać było daleką kanonadę. Nie przypuszczałem wówczas, że przez sześćdziesiąt dwa dni cała Warszawa będzie huczała strzałami i zasnuwała się dymem.

Niemcy ogłaszają alarm

Zaabsorbowany oglądaniem miasta, zapomniałem całkowicie o forcie. Gdy zszedłem na dół, nie mogłem już wyjść na stronę ogrodu. Niemcy ogłosili alarm i zaczęli się gorączkowo okopywać na szczycie fortu, strzelając do każdego, kto tylko znalazł się w ich polu widzenia. Na zaatakowanie załogi z zaskoczenia było już za późno. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nasi nie przypuścili szturmu dotychczas, dlaczego nie wykorzystali momentu, w którym Niemcy nie byli przygotowani i niczego się nie spodziewali. Nie wiedziałem wówczas, że uzbrojenie naszych przeciwko załodze fortu, składającej się z pięćdziesięciu dwu żołnierzy uzbrojonych po zęby, było za słabe nawet do ataku z zaskoczenia.

Zajrzałem do piwnic. Zaczęły się zaludniać. Nikt z nas wówczas nie przypuszczał, że piwnice te będą naszym 1 mieszkaniem, dla niektórych zaś szpitalem i ostatnim schronieniem.

Sąsiadki opowiadają o reflektorze. Powstanie!

Pierwsze wieści o ataku naszych na obsługę niemieckiego reflektora, ustawionego na wprost przystanku kolejki wilanowskiej, przyniosły dwie sąsiadki, które odprowadzały swych mężów do miasta, „na front”. Były to panie Irena Symonowiczowa i Halina Rzepecka. Gdy wracały obydwie tramwajem do domu, w mieście rozpętała się strzelanina, ale na Czerniakowie panował jeszcze spokój Za kościołem czerniakowskim tramwaj został nagle zatrzymany. Wpadło do niego kilku młodych ludzi z bronią w rękach. Oznajmili, że rozpoczęło się powstanie, kazali wszystkim opuścić tramwaj i czym prędzej się oddalić. Niebawem rozpoczęła się strzelanina.

Z chciwością chłonąłem te wieści, a tymczasem piwnica coraz bardziej się zaludniała. Byli też pierwsi przypadkowi goście, którym wybuch powstania uniemożliwił powrót do domów, dwie konduktorki z tramwaju zatrzymanego przy kościele, tramwaju, który już nigdy nie miał wyruszyć w żaden kurs. Pozostał samotny na torach, a później stał się jednym z członów powstańczej barykady.

Dopiero teraz wyjaśniło się, dlaczego pani Irena Symonowiczowa tak często bywała zdenerwowana. Jej mąż, pan Władysław, był oficerem. W roku 1939 w randze majora dowodził batalionem w 94 pułku piechoty, w grupie operacyjnej „Sandomierz”. Walczył do końca. Z początkiem okupacji natychmiast włączył się w wir pracy konspiracyjnej. Znał dobrze generała Grota. Był wykładowcą w tajnej szkole podchorążych. Pani Irena częstokroć spełniała rolę jego łączniczki. Gdy przed wyjściem do miasta zdenerwowana i podniecona wpadała do mamy z pytaniem o wiadomości i z prośbą o życzliwe myśli, w majtkach jej synka, Tadzika, ukryte były tajne dokumenty, a nierzadko broń.

Tajne dokumenty ukryte w starej szczotce

Gdy 5 lutego była blokada u nas i rewizja, szereg cennych tajnych dokumentów znajdowało się zaśrubowanych w starej szczotce do froterowania podłogi, a w starym kaloszu pod łóżkiem — zwitek dolarów stanowiących własność Polski Podziemnej. Było to w tym samym czasie, kiedy pani Irena nieraz głowiła się, co da Tadzikowi na śniadanie czy obiad. Parę miesięcy temu. Teraz wszystko należało już do historii.

Inżynier Rzepecki, którego odprowadzała pani Inka, przed wojną był specjalistą od uzbrojenia. Pracował w fabryce karabinów. Aresztowany 5 lutego, później zwolniony, teraz poszedł uregulować dług, jaki zaciągnęli wówczas u niego Niemcy.

„Dowódcą naszych oddziałów jest jakiś kapitan Jaszczur”

Niebawem też zaczęły napływać dalsze, różnorodne, nieraz sprzeczne ze sobą wiadomości o walkach w najbliższej! okolicy. Opowiadano, że nasi po zdobyciu reflektora wycofali się na razie do Kabat, że okopują się przed Jeziorem Czerniakowskim, że przeszli na Mokotów. Dowódcą naszych oddziałów jest jakiś kapitan „Jaszczur”. Opowiadano, że przy zdobywaniu reflektora został ciężko ranny w brzuch Kiziek Chróścicki. Tą ostatnią wiadomością byłem najbardziej wstrząśnięty. Przecież parę godzin temu widziałem go w pełni sił.

Sztucer? „Natychmiast zaświeciły mi się oczy”

Gdy ojciec powrócił do piwnicy, na dworze był już zmrok. Wiedziałem, że miał swoją placówkę w bloku, ale chciwie dopytywałem się o wiadomości. Zbywał mnie, odpowiadając, że obserwował fort itd. Zagadywał, że chyba będzie musiał wyciągnąć sztucer ukryty w 1939 roku. Oczywiście natychmiast zaświeciły mi się oczy. Zacząłem go prosić, żeby wyciągnął sztucer jak najprędzej, ale ojciec tłumaczył mi, że zrobi to jutro, bo dziś nic jeszcze nie wiadomo, a przy tym już ciemno.

W piwnicy wszyscy rozprawiali, dlaczego nasi nie zaatakowali fortu, kiedy to nastąpi, czy powstanie się udało, kiedy nadejdzie z pomocą armia radziecka.

W mieście pożary szalały już na dobre. Nawet przez okienko piwniczne widać było jaśniejące łuny nad Warszawą.

Nawał wrażeń tego pierwszego dnia powstania był tak wielki, że poczułem się nagle bardzo zmęczony i wsłuchując się w „nocne rodaków rozmowy” zasnąłem.

Fragment wspomnień pochodzi z książki „Tak zapamiętałem” Macieja Piekarskiego, udostępnionej portalowi Sadyba24.pl przez córkę autora, Małgorzatę Karolinę Piekarską. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Powstanie Warszawskie to dziś wielki zryw narodowy, o którym czyta się w książkach i debatuje w telewizji. Dla 11-letniego Maćka z Sadyby, to była rzeczywistości w mikroskali. Tylko 2-3 dni gorących walk przed ogłoszeniem ostatecznej klęski Niemców - tak to sobie wyobrażał.

Studio tańca na skrzyżowaniu Powsińskiej i św. Bonifacego zmienia najemcę. Wkrótce działać tu będzie siódmy w Warszawie oddział Akademii Hakiela.

30 czerwca upłynął termin złożenia deklaracji o tym, czym ogrzewamy nasze domy. Tym, którzy się zagapili, grożą surowe kary - od 500 zł do nawet 5 tys. zł. Ich nałożenie nie jest jednak przesądzone, jeśli jak nanszybciej naprawimy swój błąd.

Copyright © Sadyba24.pl             O nas   |    Zostań reporterem   |   Reklama   |    Kontakt    |   Modyfikacje: Tomold