Nowy pawilon międzypokoleniowy na Skwerze Ormiańskim wygląda na skończony. Wewnątrz nic się jednak nie dzieje, a budynek otacza wysoki płot. Dlaczego pawilon wciąż stoi pusty? – pytają mieszkańcy Sadyby.
Ma być prosto, bezpretensjonalnie i na każdą kieszeń. Nowa kawiarnia przy Skwerze Starszych Panów będzie mieć francuską nazwę, francuskie produkty, francuski wystrój i francuską właścicielkę.
Ostatnie szczegółowe opracowanie na temat czynnych latarni gazowych w Warszawie powstało 15 lat temu. Od tego czasu wszystkie źródła podają tylko przybliżone dane. Zweryfikowaliśmy te dane, rozszerzając nasze poszukiwania na całą Polskę. Dziś już wiemy, gdzie można spotkać najwięcej gazówek w kraju.
To jedna z najbardziej malowniczych ulic na starej Sadybie, oświetlona w całości latarniami gazowymi. Mimo fatalnego stanu chodników i nawierzchni ulicy, kolejni burmistrzowie Mokotowa od lat nie realizowali próśb mieszkańców o remont, tłumacząc się brakiem środków. Tym razem aktualny burmistrz mówi o podjęciu konkretnych kroków.
Akcja nielegalnych nasadzeń przy Jeziorku Czerniakowskim ma ciąg dalszy. W jej obronie stanęła znana organizacja ekologiczna. W liście przesłanym naszej redakcji oskarża ona stołeczny Zarząd Zieleni, że tylko teoretycznie dba o ten obszar i o ochronę przyrody. Urząd zbija argumenty.
Zarząd Transportu Miejskiego zdecydował się wstrzymać z puszczeniem autobusów przez Idzikowskiego. Podaje trzy powody.
W biały dzień kilkadziesiąt jednakowo ubranych osób zasadziło ponad 100 sadzonek drzew. Pech chciał, że stało się to w rezerwacie przyrody. Administrator terenu już zdecydował, co zrobi z nielegalnym i niechcianym prezentem.
Klimatyczna ulica na starej Sadybie zyskała kontraruch dla rowerów. W pakiecie dostała jednak również trochę plastiku i ostrej czerwonej farby. Czy było warto?
Znana para aktorska z Sadyby. Oboje niespodziewanie odeszli w 2016 roku – ona w czerwcu, on w październiku. Choć przeżyli ze sobą prawie 30 lat, po śmierci los ich rozdzielił.
Monika Dzienisiewicz-Olbrychska i Andrzej Kopiczyński. Jeszcze rok wcześniej oboje znaleźli się w pierwszej dziesiątce dorocznego rankingu portalu Sadyba24.pl na najpopularniejszych Sadybian roku 2015. Nic nie zapowiadało, że już w następnym roku będziemy mówili o nich w czasie przeszłym.
Byli jedną z najtrwalszych par małżeńskich w polskim kinie. Choć, kiedy się poznali w 1978, nic na to nie wskazywało. On miał już za sobą dwa małżeństwa – z aktorkami: Marią Chwalibóg i Ewą Żukowską. Ona też dwa: ze scenografem Wowo Bielickim i aktorem Danielem Olbrychskim.
Do tego dochodziła duża różnica w sukcesach zawodowych. On był u szczytu popularności – rok wcześniej zakończył wieloletni serial „Czterdziestolatek”. Ona rzadko już pojawiała się w kinie, najważniejszą rolę Agnieszki w Iluminacji Zanussiego zagrała sześć lat wcześniej.
Poznali się – jak to aktorzy – na planie filmowym. Razem pojechali do Jałty, na Krym, by tam kręcić szósty odcinek serialu sensacyjnego „Życie na gorąco”. - Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia – powiedział potem Kopiczyński. Po przyjeździe do kraju, zamieszkali razem. Małżeństwo zawarli dopiero po dwudziestu latach wspólnego życia. Razem wychowywali syna Moniki Dzienisiewicz z Danielem Olbrychskim, Rafała Olbrychskiego.
W 2010 roku udzielili wywiadu magazynowi – nomen omen – „Życie na Gorąco”. Dzienisiewicz mówiła o mężu: - Jest uroczym skromnym i pozbawionym jakiegokolwiek snobizmu człowiekiem. Jest w nim trochę ojca, trochę przyjaciela, trochę kochanka i trochę męża.
Kopiczyński o żonie: - Nie jesteśmy idealną parą, bo często się ścieramy. Żona jest osobą, która chce dominować. Jeśli uważam, że mam rację, nie ustąpię. Poddaję się wtedy, kiedy... chcę - śmieje się pan Andrzej. - Najczęściej dochodzimy jednak do kompromisu. Myślę, że pomimo, że nie zawsze było łatwo, udało nam się w życiu. Jesteśmy z sobą szczęśliwi.
W 2014 roku u Andrzeja Kopiczyńskiego zdiagnozowano Alzheimera. Kiedy jego stan znacznie się pogorszył, w 2016 roku trafił do Centrum Alzheimera przy Al. Wilanowskiej. Codziennie odwiedzała go tam Dzienisiewicz. Aż do 25 czerwca. Tego dnia przejeżdżając przez skrzyżowanie Wawelskiej oraz Żwirki i Wigury w Warszawie, aktorka zjechała na pobocze, wysiadła z samochodu i osunęła się na ziemię. Mimo natychmiastowej operacji, umarła kilka godzin później. Powód – rozległy wylew krwi do mózgu. Dzienisiewicz pochowana została na Starym Cmentarzu w Łodzi przy ul. Ogrodowej w poniedziałek 4 lipca 2016.
Wraz z jej śmiercią, 82-letni Andrzej Kopiczyński stracił jedyną bliską sobie osobę, która się nim codziennie opiekowała. Wkrótce przestało to jednak mieć znaczenie. 13 października 2016 aktor zmarł. Po kilku dniach medialnych spekulacji o miejscu i organizatorach pochówku podano, że pogrzeb będzie miał charakter państwowy i odbędzie się 19 października na starych Powązkach.
I tak, po 30 latach wspólnego życia i deklarowanego do końca przywiązania, Monika Dzienisiewicz-Olbrychska i Andrzej Kopiczyński zostali ostatecznie rozłączeni, a ich ciała spoczęły w grobach odległych od siebie o ponad sto kilometrów.
Od kilku lat Sadybianie tłumnie uczestniczą w potańcówkach w stylu lat 30., które odbywają się na Skwerze Starszych Panów. Niewielu jednak wie, że są one mocno zakorzenione w lokalnej tradycji. O ich odpowiedniku w latach 40.-60. – zwanym Dechami - opowiadał zmarły w 2019 roku Kazimierz Wijata.
Od kilku lat mieszkańcy starej Sadyby tłumnie przychodzą na Skwer Starszych Panów, by w jeden czerwcowy wieczór potańczyć do muzyki z lat 30. Na scenie gra orkiestra, a na parkiecie i pod nim, na eleganckim chodniku z kostki granitowej, w świetle gazowych latarni, pląsają pary przebrane w stylowe stroje z epoki. Niewielu sadybian jednak wie, że te współczesne potańcówki mają swoją długą tradycję na starej Sadybie. Opowiedział nam o niej Kazimierz Wijata, długoletni mieszkaniec osiedla.
Mamy koniec lat 40. ubiegłego wieku. W Parku Szczubełka tuż przy tzw. „Bloku”, czyli domu Spółdzielni Oficerskiej na rogu Powsińskiej i Morszyńskiej, lokalne władze właśnie wybudowały drewnianą scenę i parkiet. Miejsce to od razu zostaje ochrzczone i nikt nie mówi o nim inaczej jak - „Dechy”. Dlaczego? Odpowiedź rodzi się sama. Scena wybudowana była z desek na podwyższeniu, a parkiet do tańca stanowiły również deski, tylko ułożone na ziemi. Dla miejscowej dziatwy scena, a właściwie jej spód staje się ulubionym miejscem przesiadywania. Tu można było ukryć się przed wzrokiem starszych, a jednocześnie był to doskonały punkt do obserwacji tego, co działo się na scenie i parkiecie.
Działo się wiele. Na Dechach odbywały się imprezy z okazji różnych świąt państwowych (takich jak 1 maja czy 22 lipca). Scenariusz był zawsze taki sam - najpierw występowali artyści scen warszawskich, potem odbywała się zabawa taneczna. W takiej formie Dechy w Parku Szczubełka funkcjonowały raptem kilka lat.
Następuje kilkuletnia przerwa i dopiero po wybudowaniu Domu Kultury (domek obecnie znany jako WOPR-ówka) w połowie lat 50. następuje przeprowadzka nad Jeziorko Czerniakowskie. Tu Dechy odżyły, więcej - nabrały nowego blasku. Oprócz kontynuacji programu z Parku Szczubełka – który, nazwijmy to, miał galowy charakter - są organizowane i zwykłe ludowe zabawy. W takich dniach nie było już monologów, skeczy czy arii. Była za to orkiestra Wojsk Ochrony Pogranicza (WOP – nieistniejąca jednostka ze św. Bonifacego) i były tańce.
Zaczynało się wszystko od części otwartej, czyli występów dla publiczności, po czym zapełniał się parkiet. W odróżnieniu od bezpłatnych imprez okolicznościowych, na które w całości wstęp był wolny, tu na tańce można było wejść dopiero po wykupieniu biletu. Najlepsze zabawy na Dechach odbywały się w wiosenne i letnie dni, na koniec tygodnia pracy.
Podczas tych oficjalnych zabaw jak i tych ludowych występowali oprócz zawodowców różni artyści amatorzy. Jednym z nich był Pan Rysio, zwany - „Presley”. Śpiewał on przy akompaniamencie gitary piosenki Elvisa Presleya oraz innych wykonawców zachodnich.
"Rysio Presley" był znany w Warszawie, bywał chyba na wszystkich estradach w mieście, wszędzie, gdzie coś się działo. Śpiewał m.in. na Bielanach, Powiślu i w Powsinie. To był młody człowiek, około 25-30-letni, zawsze otoczony sporą grupą sympatyków.
Był dla nas przeciwwagą dla propagandy ze sceny. Z okazji 1 maja ktoś zawsze musiał przecież wygłosić "mowę". Prelegenci wiedzieli, że muszą mówić "krótko i węzłowato", bo ludzie czekają na artystów - a byli wśród nich tak znakomici i bardzo wówczas znani jak Hanka Bielicka, Adolf Dymsza, czy Wacław Jankowski. Jeśli jednak oficjalna przemowa przeciągała się, ludzie - nie czekając na jej koniec – szukali wzrokiem "Rysia Presleya”. Ten siedział wtedy na trawie koło Jeziorka, akompaniując sobie na gitarze. Krótko po pierwszych taktach niemal cała widownia przenosiła się w jego okolice. Każdy chciał posłuchać modnych wtedy piosenek, których w radiu nie "puszczali". Nie zawsze jednak „Presley” śpiewał nad brzegiem Jeziorka. Bywało, że dostawał również możliwość występowania na głównej scenie. Działo się to jednak dopiero pod koniec programu, po występach znanych artystów.
Nie można nie wspomnieć też o sprzedaży obnośnej, która była obecna nad Jeziorkiem. Było to związane z plażą jak i samymi Dechami. Często kręcili się tu różni handlarze oferujący lody czy obwarzanki, które były wtedy największym przysmakiem i to nie tylko dla dziatwy.
Wszystko ma jednak swój koniec. Dom Kultury stoi nad Jeziorkiem do dzisiaj, nie ma jednak swojego właściciela. Dechy zaś zniknęły gdzieś w połowie lat 60., zostawiając po sobie tylko wspomnienia. Jedynym materialnym śladem tamtych dni jest zdjęcie, które zachowało się w archiwum klubu sportowego Delta Warszawa, mieszczącego się po sąsiedzku od Domu Kultury. Na zdjęciu z 1959 roku widać ludową zabawę na Dechach przy ulicy Jeziornej.
Tyle wspomnień Kazimierza Wijaty. Ponieważ wiemy, że pamięć po latach lubi płatać figle, zachęcamy do kontaktu osoby, które mogą wnieść coś nowego do naszej historii. Czekamy na informacje pod adresem Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..
Wspomnienia Kazimierza Wijaty, zmarłego w 2019 roku mieszkańca starej Sadyby i działacza Delty Warszawa, spisał i opracował Andrzej Trzeciakowski, prezes klubu sportowego znad Jeziorka Czerniakowskiego, entuzjasta starej Warszawy. Dziękujemy obu panom za opowiedzenie tej historii. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji. Oryginalny tekst ukazał się w marcu 2016.