W 1941 roku powróciła do swojej willi na Morszyńskiej 35, zaplombowanej kilka miesięcy wcześniej z powodu podejrzenia o prowadzenie w niej działalności wywrotowej. Mieszkała tam razem z 16-letnią córką, rodzicami i gosposią. Pod podłogą jej domu toczyło się drugie, tajne życie, a ona była jego maską, żywą tarczą. Narażała życie swoje i swojej rodziny, by Polacy mieli bieżące informacje z pola walki i nadzieję.
Zapomniana bohaterka naszych czasów – Cecylia Taper-Korzeniowska. 5 marca 2014 mija 70 lat od czasu zdekonspirowania tajnej drukarni w jej domu na Sadybie.
OPOWIEŚĆ HISTORYKA
Historyk Janina Kulesza-Kurowska tak opisuje dzieje drukarni: Każdy Warsztat , a szczególnie drukarnie, potrzebowały ,,maski". ,,Maską" pierwszej drukarni W-1 była Cecylia Taper - Korzeniowska i jej rodzina. Była właścicielką nie zamieszkałej wówczas willi przy ul. Morszyńskiej 35, w podziemiach której specjaliści TWZW (Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych – red.) wybudowali pomieszczenie, wyposażone w maszyny drukarskie.
W willi zamieszkali pracownicy TWZW. Drukarnia działała od jesieni 1940 r. Po kilku miesiącach (pracownicy TWZW – red.) zorientowali się, że dom jest pod obserwacją i opuścili go, maskując dokładnie pomieszczenia drukarni. Aby sprawdzić jednak, czy niebezpieczeństwo istnieje, w kwietniu 1941 r. zajechali ostentacyjnie przed dom, weszli i natychmiast go opuścili wyjściem przez ogrody. Po 20 minutach Gestapo i esesmani zaatakowali zbrojnie pusty już budynek. Pomieszczeń drukarni nie wykryli. Założyli bezskuteczny kocioł, zaplombowali więc tylko dom. Obmyślono wówczas zuchwały plan odzyskania drukarni. Cecylia Taper-Korzeniowska, jako właścicielka domu, udała się do Gestapo na Al. Szucha z prośbą o zezwolenie na otwarcie willi i zamieszkanie w niej wraz z rodziną. Ku zdumieniu wszystkich zezwolenie takie uzyskała i wprowadziła się na Morszyńską wraz z 16-letnią wówczas córką, swymi rodzicami i gosposią.
Tak więc rodzina stała się ,,niewinną" maską drukarni, narażoną szczególnie, gdyż w W-1 wykonywano teksty w języku niemieckim, przygotowane przez komórkę ,,N", której zadaniem było prowadzenie dywersyjnej propagandy, demoralizującej społeczeństwo niemieckie. Gestapo było pewne, że te druki są wykonywane w Niemczech, gdyż jakość ich, tak w treści, jak w formie była doskonała. Przekonali się, że jednak w Polsce, kiedy w ręce ich wpadł magazyn drukarni W-1. Stało się to w dniu 5 marca 1944 r.
OPOWIEŚĆ CÓRKI
Tę samą historię prześledźmy jeszcze raz. Tym razem od wewnątrz. O tajnej drukarni na Sadybie opowiada córka pani Cecylii Taper-Korzeniowskiej, Anna Maria Gostyńska, również maska drukarni (fragment pochodzi z Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego).
Jak zaczęła się pani historia z Tajnymi Wojskowymi Zakładami Wydawniczymi?
Moja matka była właścicielką willi na Sadybie. Sadyba była Sadybą oficerską, tam właścicielami byli oficerowie sztabu głównego. Przez pewien czas myśmy mieszkali na Sadybie, ale w 1939 roku walki były na Sadybie i wpadł pocisk, rozwalił róg domu, przeleciał wewnątrz i wybuchł w piwnicy. Pięknie wybrzuszył sklepienie kuchni, bo wybuchł pod kuchnią. Pieniędzy wystarczyło tylko jedynie na zabezpieczenie z zewnątrz, załatanie tej dziury z zewnątrz, zabicie okien i drzwi, ale już na remont wewnętrzny nie było.
Wobec tego w tak zwanym szmatławcu umieściła mama ogłoszenie, że za remont wewnętrzny wynajmie na odmieszkanie. Zgłosiło się dwóch panów, poprosili o plany Sadyby, matka miała te plany, ale po raz pierwszy ktokolwiek prosił o plany. Również na Sadybie był brat mamy, miał swoją willę i nikt nigdy nie prosił o plany, a tutaj proszą o plany. Uzależnili wynajem tej willi od tego, że mają swojego architekta, on przejrzy, zobaczy i tak dalej. Po dwóch tygodniach zjawili się, że wynajmą. Ponieważ mama jeszcze wówczas pracowała w dyrekcji tramwajów miejskich, to te wszystkie plany czy telefony ja przyjmowałam, bo w domu siedziałam. Obaj panowie przybiegli i prosili o spotkanie z mamą. W Warszawie był taki zwyczaj, że się bardzo wiele spraw załatwiało w cukierniach, a tym bardziej w czasie okupacji. Nikt nikogo do domu nie prosił, tylko do cukierni. Wobec tego mama się umówiła w cukierni i obaj panowie zgłosili chęć wynajęcia. Uzgodnili, jak to ma wyglądać. Część pieniędzy, jakie mama dostawała, szły na spłatę długu BGK, bo każdy budował dom, ale jednocześnie brał długoterminowy dług w BGK i to trzeba było spłacać, wiec na spłatę długu BGK i jakieś drobne pieniądze dla nas zostawały. Panowie wynajęli i zaczęli montować.
Do mnie w 1940 roku zadzwoniła moja koleżanka, bo przecież się wychowałam na Sadybie, a już się wyprowadziłam do Śródmieścia. „Anka! Co się tam dzieje?! Oni coś tam wyrabiają! Z załadowanymi walizkami skakali przez płot do państwa Rostkowskich na Okrężną. Oni uciekali”. Mówię: „Jezus, Maria! Oni uciekali?”. Pojechałam sprawdzić, ale nie wchodziłam do domu, tylko poszłam do sąsiedniego domu, na Morszyńską 33, do pani Czosnowskiej, naszej sąsiadki, spytać, co się dzieje. Ona powiedziała mi, że to dziwni lokatorzy są, ciągle wchodzą, wychodzą, chyba handlują mąką, bo mają od czasu do czasu jakiś pył na oczach. Wróciłam i powtórzyłam to mamie. Mama mówi: „Nie wsadzaj nos w nie swoje sprawy, ucz się, nie twoja rzecz!”. Uspokojona przeszła.
Aliści w kwietniu po raz drugi Marysia zadzwoniła: „Anka, na miłość Boską, u ciebie weszli Niemcy!”. Mama w tym czasie była bardzo chora, miała przeżycia związane z pójściem brata do wojska, jednym słowem nie nadawała się do rozmowy takiej normalnej. Wobec tego pojechałam sprawdzić. Na karteczce sobie zanotowałam Morszyńska 33, panią Czosnowską i szłam, udawałam, że nikogo nie znam. Szłam i kolejno sprawdzałam numery. Wydawało mi się, że w okienku u nas w holu mignęła mi czapka niemiecka. Jak weszłam do sąsiadki, to ta na mnie z pyskiem: „Czyś ty oszalała, Niemcom w łapę włazić?! Marsz do domu, niech mama pójdzie do tej kawiarni jutro o godzinie którejś”. Mama się spotkała z panią Czosnowską i dowiedziała się, że ci lokatorzy podpadli i że w tej chwili są tam Niemcy.
Za jakieś dwa tygodnie zadzwonił telefon i jeden z tych lokatorów, czy on by mógł zapłacić za komorne? Poznałam go po głosie i pierwsze słowa to były: „Niech pan nie jeździ na Sadybę!”. Od słowa do słowa umówiłam go z mamą, spotkali się w kawiarni na dole, mama powiedziała im, jak sprawa wygląda, i zgłosiła gotowość krycia ich. Wtedy wstali obaj panowie, podziękowali i zapytali, czy mama ośmieli się pójść do gestapo. Mama zaczęła mówić: „No cóż ja mogłam wiedzieć, co się tam dzieje? Pójdę”. I z głupia frant poszła do gestapo pytać i udawała idiotkę, że jest żoną oficera i że prosi ich, bo przecież to są towarzysze broni. „Pan też jest oficerem i proszę o opiekę nad rodziną kolegi”.
Niemcy się dali na to nabrać, pozwolili mamie otworzyć tą willę, ale jeszcze bali się nasi z Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych, że to jest jakiś podstęp. Wobec tego, bo to był już czerwiec, ranki były ciepłe, a Jeziorko Czerniakowskie świetne do kąpieli, to jeździłam razem z kolegami nad Jeziorko Czerniakowskie kąpać się. Jednocześnie wchodziliśmy do domu. Weszliśmy do domu, to powywozili, porabowali co było do porabowania, ale zostawili książki, mnóstwo książek było, bodajże któregoś z pisarzy. Mnóstwo dedykacji... no, jak ci zobaczyli, to nos w książki i tyle było.
Później jak się okazało, że nikt za mną nie chodzi ani nie sprawdza, sprowadziliśmy się. Do takiego trefnego domu gdzie gestapo było, to nikt się nie wprowadzi, można było prosić nawet o wprowadzenie. Wobec tego wprowadziliśmy się my, to znaczy mama, dziadkowie, Julia i Michał Korzeniowscy, moja dawna wychowawczyni i ja. Zaczęło się krycie drukarni. We wrześniu przyszli panowie obaj, trzasnęli kopytami, powiedzieli, że muszą uruchomić drukarnię. Uruchomili drukarnię, ale ta drukarnia była bardzo trudna do wywozu, bo wszyscy się znali. To nie była dzielnica przemysłowa, gdzie wynoszone paczki nie zwracałyby niczyjej uwagi, ani huk maszyn, bo przecież jak szła maszyna, to był huk. Wobec tego umieścili u nas drukarnie Enek. To znaczy udawali Niemców i robili robotę antyfaszystowską w imieniu Niemców. Zresztą akcja „E” to jest opisana.
Pani pełniła funkcję maski. Na czym polegała ta funkcja?
Maska polegała na tym, żeby dużo ludzi przychodziło, żeby robiło wrażenie, że otwarty dom, że każdy może wejść, a drukarnia szła. Z chwilą kiedy ktoś wchodził do domu, dawało się świetlny i dźwiękowy sygnał na dół do drukarzy, że mają przerwać robotę. Jeżeli się zapalał sygnał zielony, to znaczy, że wchodził ktoś... po prostu nie istniało niebezpieczeństwo. Natomiast jeżeli był sygnał czerwony, to znaczy Niemcy w domu, niebezpieczeństwo. Owszem Niemcy często wizytowali Sadybę, bo twierdzili, że to jest gniazdo buntowników i przynajmniej raz w miesiącu byli i sprawdzali. Do tego myśmy przywykli. Dom musiał być czysty, nic nie mogło być, ale zawsze było to niebezpieczeństwo, że może coś być nie tak jak trzeba. Jak mamy wisieć, skoro już raz Niemcy byli i nie odkryli drukarni...
Gdzie ona się znajdowała? W piwnicy pod kuchnią?
Ona się znajdowała w piwnicy pod pokojem, mam plan.
Czy ta willa jeszcze do tej pory stoi?
Nie.
Ona działała przez całą okupację?
Tak, to znaczy myśmy rozkaz ewakuacji dostali 5 marca 1944 roku, bo był zdrajca.
Kto był tym zdrajcą?
Nasz bezpośredni dowódca. Przez krótki okres czasu był naszym bezpośrednim dowódcą. Ten, który wybudował tą drukarnię.
Może go złapali po prostu Niemcy i gestapo wymusiło na nim?
Nie, to był Ukrainiec, który z tych czy innych powodów, których nie znam, chciał sobie podporządkować ludzi i zdradzał wybiórczo. Nas przed wejściem Niemców uprzedził, myśmy uciekli. Ale dostał wyrok śmierci, został zabity. Na nim wykonano wyrok śmierci i wyrok śmierci wykonano na jego drugiej połowie.
Jak oni się nazywali?
On nazywał się Sawko, a ona nie wiem jak. To była żona jakiegoś oficera polskiego, która miała romans z Sawką.
Czy to już było po ewakuacji drukarni?
Nie, przed.
Drukarnia dokąd była ewakuowana?
Drukarnię buduje się około roku, sypie w jednej chwili, a ewakuacji nie ma, to już zostaje. Ewakuuje się najwyżej druki, które są do wyniesienia, składy, które akurat były na maszynie, a maszyna była jak dwa biurka razem wzięte, postawione jedno na drugim. To była duża maszyna.
TAJNE WOJSKOWE ZAKŁADY WYDAWNICZE
Czemu służyły tajne drukarnie? Czy drukarnia na Sadybie była jedyna? Jak duże było zagrożenie dla osób, które decydowały się być maską tajnych drukarni? Czy kobieta w roli maski była wyjątkiem?
Odpowiedzi na te pytania znajdujemy w referacie pt. „Kobiety w tajnych wojskowych zakładach wydawniczych”, który historyk Janina Kulesza-Kurowska przedstawiła w 1999 roku na sesji popularnonaukowej w Toruniu, zorganizowanej przez Fundację Archiwum Pomorskie AK. Poniżej przytaczamy wybrane fragmenty tego referatu.
Już w październiku 1939 r. Niemcy zabronili słuchania radia i nakazali konfiskatę aparatów radiowych i demontaż anten. Polska była jedynym z okupowanych krajów, gdzie zastosowano ten środek. Sankcją była kara śmierci.
Wobec tego Rząd polski na emigracji i działająca z jego mandatu Armia polska podjęły wydawanie prasy konspiracyjnej, której zadaniem było kształtowanie opinii narażonego na wrogą propagandę narodu i zdobycie jego poparcia przez przekazywanie poleceń, komunikatów i informacji polskich władz, oraz przedstawianie programu działalności Rządu.
(…) Dopiero utworzenie Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych pozwoliło na drukowanie w ogromnych nakładach około 43.000 egzemplarzy. TWZW stały się z biegiem czasu największym tajnym przedsiębiorstwem poligraficznym w okupowanej przez Niemców Europie, a składały się z 12 tzw. WARSZTATÓW, z których każdy miał inne zadanie do wykonania, zgodnie z potrzebami Biura Informacji i Propagandy. Każdy z nich oznaczony był znakiem ,,W", oraz kolejną cyfrą, jednak na co dzień , zamiast np. ,,W-1" mówiło się ,,Jedynka", ,,Dwójka ,, i tak dalej. Centralą dyspozytorską był Sekretariat.
(…) Ochotników na każde zapotrzebowanie nie brakowało nigdy. Wśród jednych i drugich kobiety były tą MAGNA PARS, która pozwoliła trybom machiny być w stałym ruchu od początku do końca. (…) Pracowały (…) jako ,,maski" drukarń, gospodynie lokali kontaktowych, łączniczki, ,,dromaderki" gotowej już ,,produkcji", a w czasie Powstania - łączniczki bojowe i sanitariuszki Oddziału Osłonowego, już nie Tajnych, lecz Wojskowych Zakładów Wydawniczych.