Wracamy do niesamowitych opowieści Marii Mostowskiej, która całe swoje długie życie przeżyła na warszawskiej Sadybie. W wywiadzie, którego udzieliła podróżnikowi Mateuszowi Waligórze, mówi, jak warszawiacy spędzali przed wojną upalnie dni nad Wisłą. Rozmowa znalazła się w książce Mateusza Waligóry i Dominika Szczepańskiego, „Szlak Wisły”, wydanej w maju 2021.
- Moje opowieści są przedpotopowe, bo dotyczą czasów przed samą wojną – zaczyna opowieść. - Miałam wtedy kilkanaście lat i uwielbiałam chodzić nad Wisłę.
Drewniane baseny i bracia Kozłowscy
Pływalnie stały jedna obok drugiej od mostu Poniatowskiego w stronę Wilanowa. Jak wyglądały? To były zwykłe drewniane baseny zanurzone w wodzie. Wisła przez nie przepływała.
Jedna z pływalni należała do braci Kozłowskich. Bokserów. Pan sobie wyobraża? Bili się, a w lecie prowadzili basen. Bardzo ich lubiłam, byli to ludzie dosyć prymitywni, ale fajni. Pogadać można było i nauczyć się dobrze pływać.
"Jak człowiek z przerażenia zaczął się topić, to Kozłowski go wyciągał"
A jak uczyli pływać? To też jest zabawne. Pływalnia to był drewniany barak i basen. Już trochę pływałam, bo mnie ojciec uczył, a u nich pływało się na lince. Uczeń miał przywiązany pas, na nim był haczyk i właśnie ta linka, kończąca się na dużym kiju. Na nim siadał jeden z Kozłowskich i dyktował, co trzeba robić. W końcu, gdy uczeń był coraz lepszy, mówił: „teraz będzie wolna linka”. Proszę pana! Niektórzy uczniowie wpadali w popłoch na te słowa! Ale to nic nie pomagało, bo oni byli bardzo silni, ci bokserzy, i spuszczali uczniów do wody. Działy się różne rzeczy. Jak człowiek na wolnej lince z przerażenia zaczął się topić, to Kozłowski go wyciągał.
Jak wyglądał egzamin, pana ciekawi? Przypływała motorówka ze strażą wodną, przy czym muszę panu powiedzieć, że na Wiśle w ciepłe dni, zwłaszcza w niedziele i soboty, to tłumy były i straż miała co robić.
No, więc przyjechało dwóch instruktorów z motorówką i, teraz, na czym polegał egzamin: musiałam skoczyć na głowę do Wisły i popłynąć do mostu Poniatowskiego. To było w dół Wisły około 300 metrów. Płynąć z prądem - nic trudnego. Ale potem musiałam wdrapać się na filar mostu, skoczyć na głowę i popłynąć z powrotem. To już nie było takie proste, wprawdzie główny nurt po lewej stronie, ale prąd jakiś przecież ciągnął. Potem trzeba było jeszcze przepłynąć kilkadziesiąt metrów pod wodą i kilkadziesiąt metrów na wznak. Jak oni stwierdzili, że to wszystko idzie dobrze i nie ma zastrzeżeń, to po paru dniach przysyłali kartę pływacką. Oprócz niej był jeszcze czepek. Taka „mycka” wiązana z tyłu na tasiemki. Z przodu miała bardzo dużymi cyframi wyhaftowany numer karty pływackiej. To dla straży wodnej było świadectwem, że ja mam prawo pływać.
"Musiałam skoczyć w wir"
Potem nauczyłam się jeszcze wiosłować. Kluby stały jeden przy drugim po lewej stronie Wisły. Zapisałam się do Warszawskiego Klubu Wioślarskiego. Powiem panu, jak wyglądały warunki przyjęcia. Po pierwsze, trzeba było mieć kartę pływacką. Po drugie, wymagali, żeby wskoczyć w wir. Tak, dobrze pan słyszy, musiałam skoczyć w wir.
Uprzedzono mnie: „jak złapie cię wir, to masz się nie szarpać, bo wir ściągnie cię na dół, do dna, ale potem cię wyrzuci”. Najpierw skoczył instruktor, potem skoczyłam ja, a potem drugi instruktor. Po co byli ci instruktorzy? Nurt Wisły był bardzo gwałtowny i potrafił wciągnąć człowieka pod pomosty. I stamtąd już bardzo trudno było się wydostać. Więc oni skakali, żeby mnie zabezpieczyć. Pamiętam, że jak skoczyłam w ten nurt, to jak wychynęłam z wody, byłam hen, daleko, taki był gwałtowny nurt. Ale dostałam tę zgodę. Rozpierała mnie duma.
Pierwsze wiosłowanie? Duża łódka na osiem osób plus sternik. Sternik był mężczyzną. My – same baby. Miałyśmy wiosłować, ale na początku nie bardzo szło. Szczęśliwie on zaczął coś rytmicznie śpiewać i jak wpadłyśmy w tę melodię, łódka wystrzeliła do przodu. Ach, co to była za frajda! Pływałyśmy od mostu Poniatowskiego do Wilanowa. Trzeba było się napracować, ale frajda nie z tej ziemi. W drugą stronę niósł nas nurt, można było leżeć i podziwiać. Szalona przyjemność!
Na Wiśle roiło się od ludzi, proszę pana. Straż wodna co chwilę kogoś wyciągała, a ja mogłam sobie spokojnie pływać, bo miałam kartę pływacką. Robiłam, co mi się podobało. To była wolność.
"Wrzucili mnie z powrotem do wody"
Wracając do Kozłowskich, tych bokserów, jeden udzielał lekcji pływania, a drugi bez przerwy patrzył przez lornetkę. On nie wołał pomocy, tylko wskakiwał do stojącej łódki i płynął do topiącego się człowieka. Przez jakiś czas na pływalni kręcił się pewien chłopczyk, może miał z osiem lat, ciągle przeszkadzał, chciał z wszystkimi rozmawiać. Patrzę, a jeden z braci Kozłowskich łapie go za bety i wrzuca do Wisły. Serce mi stanęło. Ale po chwili chłopczyk wychodzi po schodkach. Kozłowski powiedział mi, że mało kto pływa jak ten malec, a że jest nudny i natrętny, to go wrzucają do Wisły.
Jeszcze coś panu powiem. Na Wiśle były łachy. Od strony praskiej istniała plaża, więc przychodzili nie tylko ci, co pływali, ale też plażowicze i dzieciaki z biednej Pragi. Jak tylko był ciepły dzień, dzieci brodziły po tych łachach. Ale one były ruchome. I kiedyś prąd zniósł całą grupę z łachy. Zaczęły się topić. Byłam blisko, dzieci mnie obłaziły, próbowałam je wypchnąć na brzeg, aż w końcu sama zaczęłam tonąć. Straciłam przytomność i Kozłowscy mnie wyciągnęli.
Kiedy przyszłam do siebie, proszę zgadnąć, jaką pierwszą rzecz zrobili? Wrzucili mnie do wody z powrotem. Powiedzieli mi potem, że to jedyna rada, żeby człowiek, który raz się topił, nie miał lęku przed wodą. Rzeczywiście, lęku nie miałam.
Pamiętam też, że po Wiśle pływały małe statki wycieczkowe. Można było nawet nimi nad morze popłynąć.
W czasie okupacji miałam od czasu do czasu wolną sobotę. I fajnych kolegów na tajnym uniwersytecie, z którymi chodziłam nad rzekę. Już od Muzeum Narodowego słychać było ludzi, którzy bawili się nad Wisłą. Ale – nie wiem jak to wytłumaczyć – nigdy nie dotarło do mnie, żeby Niemcy robili łapanki na plaży. A w mieście wiele razy przed nimi uciekałam.
Lód trzeszczał, uginał się, chybotał, tyle ludzi szło
Jest jeszcze jedna rzecz, którą pamiętam, panie Mateuszu. To było tuż po powstaniu, jeszcze nie było końca wojny, jak ruszyła ofensywa rosyjska. Musieliśmy się przekonać, jak wygląda zburzona Warszawa. Zima, styczeń 1945 r. Przedostaliśmy się z Milanówka kolejką do Piastowa, bo tylko tam dojeżdżała. Od Piastowa trzeba było iść pieszo. Słyszeliśmy, że na Pradze powstają jakieś władze i można się u nich dowiedzieć, czy w ogóle coś będzie się działo, czy będzie jakieś życie. W końcu doszliśmy do Wisły. Nie było żadnych mostów. Wszystko zburzone. Był tylko jeden, ale pontonowy, nie dla nas, nim jeździli wojskowi.
Po zamarzniętej Wiśle gęsty tłum wędrował na Pragę. Lód trzeszczał, uginał się, chybotał, tyle ludzi szło. I myśmy przeszli. Żeby na niego wejść, trzeba było zeskoczyć z brzegu, to samo później, na drugi brzeg, bo blisko krańców lód topniał.
Na Pradze rzeczywiście jakieś tabliczki już wisiały na niektórych kamienicach - że jest jakiś urząd, jakieś ministerstwo, ale ludzi było tyle, że wejść się nie dało. I znów musieliśmy skakać, zastanawiając się, jak długo Wisła będzie nieprzekraczalna. Strach było skakać na tę Wisłę.
Potem długo nad rzekę nie wracałam. Nie miałam głowy do przyjemności. Trzeba było zacząć jakoś żyć.
Nad Wisłę już nie chodzę, nie te lata. Na bulwarach byłam, bardzo ładnie są zrobione. No, i mostów jest więcej.
Wywiad wideo dostępny w serwisie You Tube
Śródtytuły pochodzą od redakcji. Na zdjęciu Maria Mostowska. Zdjęcie pochodzi z wywiadu wideo. Wypowiedzi notował Dominik Szczepański. Książka „Szlak Wisły”, z której pochodzi wywiad z Marią Mostowską, dostępna jest w sprzedaży na stronie https://neverendingstories.store/ .
Zapis wideo powyższej rozmowy z Marią Mostowską w serwisie You Tube znajduje się tu: https://www.youtube.com/watch?v=B6aVdS4m1Ss.