Powracamy do barwnych wspomnień 98-letniej Marii Mostowskiej. Dziś mieszkanka starej Sadyby, która całe życie spędziła w tym samym domu w Warszawie, opisuje, co widziała, jeżdżąc przed wojną tramwajem z Sadyby na Leszno. Mówi o kontrastach, których dziś próżno szukać w mieście - od piszczącej biedy do kapiącego bogactwa. I to wszystko w czasie jednej przejażdżki tramwajem. Wspomnienia pochodzą z wywiadu dla magazynu Wysokie Obcasy Ekstra w 2014 roku.
Warszawa zmieniła się bardzo?
– Wszystko się wymieszało. Warszawa przed wojną wyglądała zupełnie inaczej, i nie chodzi mi o budynki, bo to oczywiste, ale o charakter dzielnic.
Opowiem pani, co widziałam, jadąc tramwajem od siebie z Sadyby na Leszno. Miałam 16 lat i podczas wakacji pracowałam tam jako wolontariuszka w pogotowiu. Tramwaj najpierw jechał Czerniakowską. Wyglądała tak, jak opisuje Grzesiuk – to była dzielnica biedy, rynsztok ciągnął się wzdłuż ulicy, dzieci na bosaka, wydęte brzuszki. Bawiły się fajerkami, które toczyły pogrzebaczem, strasznie hałasując. To był typowy obrazek z ulicy Czerniakowskiej. Po bramach wystawali faceci w kaszkietach wciśniętych na głowy – wyglądali groźnie. Oni do tych tramwajów nie wsiadali, poza Czerniaków za często nie wychylali nosa.
Potem tramwaj wyjeżdżał ulicą Książęcą na Nowy Świat – a tam Paryż. Jak tam było bogato i pięknie! Stały tam secesyjne kamienice, bardzo eleganckie. Na parterach – wytworne restauracje i sklepy. Pięknie ubrani ludzie, jeździły samochody, ale także eleganckie dorożki. Potem tramwaj skręcał w ulicę Królewską, tam było pustawo, ale nadal elegancko. Dalej była ulica, która dzisiaj nazywa się Jana Pawła II – tam był plac Żelaznej Bramy. Stała tam naprawdę olbrzymia żelazna brama – w dzień oba skrzydła były otwarte, a po obu stronach były magazyny z czerwonej cegły.
Zaczynała się dzielnica żydowska?
– Tak. Wrzask było słychać z daleka. Za bramą stały olbrzymie wozy konne przeznaczone do transportu towarów, zaprzężone w perszerony, i uwijali się tragarze, polscy i żydowscy. Kłócili się i nawoływali. Tam zaczynał się inny świat. Po pierwsze, życie i handel toczyły się na ulicy – strasznie wrzaskliwe. Żydówki w perukach sprzedawały z beczki śledzie i bułki z kosza. Nawet fryzjer wystawiał krzesło i strzygł na dworze, wrzeszcząc do kolegi po drugiej stronie ulicy. Chmary ślicznych dzieci – z kędziorami i tymi wielkimi, ciemnymi oczami – biegały z pajdami bułki czy chałki posmarowanej miodem. Kilka razy wpadły na mnie i moja sukienka cała była klejąca. Tramwaj jechał wolno, bo na ulicy był ruch, więc stale ktoś wskakiwał i wyskakiwał. Napisy na sklepach były po żydowsku, czasami dodatkowo po polsku.
Potem wyjeżdżało się na Stare Miasto. Tam też byli Żydzi, ale znacznie mniej. Było opanowane przez rzemieślników: szewców, krawców, piaskarzy. Chociaż ci ostatni mieszkali głównie na Powiślu, które wyglądało, tak, jak opisywał je Prus w „Lalce” – bieda była straszna. Wzdłuż rzeki stały szopy, w których trzymano konie i wozy. Jak przychodziła wiosna, piaskarze nabierali z dna Wisły mułu, jeździli po dzielnicach willowych i sprzedawali go do ogrodów. Nadal pamiętam nawoływania: „Piasku białego wiślanego, piasku, piasku, piasku...”.
Tamto miasto znikło zupełnie.