Maria Mostowska, z domu Matuszewska, była pielęgniarką w Powstaniu Warszawskim, przez blisko 30 lat kierowała biblioteką Instytutu Matematyki PAN. Żona Stanisława Mostowskiego, jednego z najwybitniejszych polskich matematyków, pracującego w Instytucie Badań Zaawansowanych w Princeton oraz wykładającego na uniwersytetach w Berkeley i Oksfordzie.
Pani Maria ma niezwykły dar – potrafi opowiadać historie. Mimo swoich 98 lat, mówi energicznie, ze swadą i poczuciem humoru, barwnie i obrazowo, a przy tym zwięźle, prosto, nie traci wątku. Nawet jeśli wydarzenia dotyczą czasów wojny, to nie ma w nich patosu ani kombatanckiego tonu. Historie sprzed 80 lat oddaje ze szczegółami tak jakby widziała je wczoraj. Chętnie wypowiada się do mediów. Nie ma przy tym w sobie nic z gwiazdy, pozostaje skromna i rzeczowa.
Trudno przejść obojętnie obok takiej osoby i takich historii. W kilku odcinkach pokażemy więc wam dawną Warszawę widzianą oczami pani Marii. Mamy sierpień, zaczynamy zatem od jej wspomnień z czasów Powstania Warszawskiego. Podzieliła się nimi w wywiadzie dla magazynu Wysokie Obcasy Ekstra w 2014 roku.
Od ponad 90 lat budzi się pani i ma za oknem ten sam widok. W Warszawie to niespotykane.
– Trochę się zmienił, w latach 30. na Sadybie były głównie łąki. Powstały tu dwie osady zbudowane przez spółdzielnię Sadyba: osiedle dla kadry oficerskiej i drugie, z willami-dworkami, dla urzędników. Rodzice zamieszkali w tzw. bloku oficerskim. Oprócz wojskowych wprowadzili się tam także urzędnicy, naukowcy i artyści, tata był mikrobiologiem. Nasza sześcioklatkowa kamienica była największym budynkiem w okolicy. Dziś Sadyba to środek miasta. Nie ma także tramwaju, którym jeździłam jeszcze przed wojną do centrum – zniknął w latach 70.
Całe swoje niezwykłe życie spędziła pani w Warszawie.
– Dlaczego niezwykłe? Skromne i bardzo normalne. Zdarzyło mi się kilka niesamowitych zbiegów okoliczności – można nazwać je cudownymi – ale w czasie wojny podobne historie zdarzały się częściej. Moje pokolenie odchodzi w przeszłość, właściwie została nas tylko garstka.
Co robiła pani 1 sierpnia 1944 r.?
– Wszyscy czuliśmy, że coś wisi w powietrzu. Armia Czerwona stała za Wisłą, skąd słychać było czasami głuche dudnienie. Kiedy koło godziny pierwszej jechałam ulicą Towarową, zaczęła się strzelanina. Wszyscy wyskoczyli z tramwaju i zaczęli go przewracać, żeby zrobić barykadę. Schowałam się do bramy, bo strasznie strzelali, ale pomyślałam, że zwariowałam chyba – będę siedzieć i czekać? Mimo urlopu pobiegłam prosto do dziecięcego szpitala Karola i Marii na Woli, gdzie pracowałam jako pielęgniarka. Tam poczułam się bezpieczna, wiedziałam, co mam robić – już przynoszono pierwszych rannych. Zaczęło się powstanie warszawskie.
Szpital był zawalony rannymi. Leżeli na korytarzach, podłodze, łóżkach. Dzieci nie było dużo, około pięćdziesięciorga. Nastrój w lipcu był taki, że te rodziny, które mogły, to je zabierały, zostały głównie te z sierocińców. Wszystkie zgromadzono w jednym pawilonie od ulicy Żytniej. Szpital był bardzo nowoczesny i składał się z niewielkich budynków z dużymi oknami, te budynki stały w wypielęgnowanym ogrodzie otoczonym murem. Gdy wybuchło powstanie, pozostałe pawilony zamieniono w oddziały chirurgiczne i ratowano rannych. Trwało to sześć dni.
I pojawili się Niemcy.
– Byłam akurat w pawilonie z dziećmi. Nadal słyszę te straszne ryki: „Raus, raus, raus!” – jakby krzyczały jakieś bestie. Na chirurgii zabili kilku lekarzy, a z naszego pawilonu wywlekli wszystkie pielęgniarki. Każda z nas zabierała dzieci, ale ile można ich złapać? Ja wzięłam na ręce sparaliżowaną dziesięciolatkę, koleżanki łapały niemowlęta, niektóre po dwoje. Było nas pięć, Niemcy ustawili nas pod murem, a naprzeciwko karabin maszynowy.
Pamięta pani emocje z tamtej chwili?
– Proszę sobie wyobrazić scenerię: domy wokoło się palą, ogień huczy, gorąco od płomieni. Człowiek w takiej sytuacji już nic nie czuje. Czekałyśmy pod tą ścianą na śmierć. Najwyraźniej jakiś niemiecki dowódca rozmyślił się i żołnierze kazali nam biec przed siebie. „W życiu już w to piekło nie wejdę” – pomyślałam, gdy tylko weszłyśmy do budynku szpitala przy Płockiej, gdzie nas skierowano. Wtedy zjawił się pediatra profesor Jan Bogdanowicz i spytał: „Tam zostali ranni. Kto idzie?”. Powiem szczerze – bardziej się bałam tego, co pomyśli o mnie profesor, gdy nie pójdę, niż tego, że mnie zastrzelą.
Pobiegłyśmy we cztery, wzięłyśmy na nosze chłopaka, który miał urwaną nogę, na pierś położyłyśmy mu niemowlę, bo Niemcy powyrzucali dzieci na trawnik. Potem pobiegła następna czwórka, w sumie przeniosłyśmy może z ośmiu rannych. Musiałyśmy przestać, bo Niemcy zabronili nam wchodzić. Na parterze urządzili swój szpital, na piętrze trzymali Polaków: chorych, lekarzy i pielęgniarki.
Wiedzieliśmy, co dzieje się dookoła, ale trzeba było się ogarnąć, pokonać rozpacz i walczyć o życie ludzi, którzy byli pod naszą opieką. Nie było wody, jedzenia, lekarstw. Dokonywaliśmy tam rzeczy niemożliwych, ale i tak wszystkie niemowlęta, które uratowaliśmy, umarły z głodu.
Jak żyć po czymś takim?
– Czy życie naznaczone taką traumą zamieni się w piekło, czy też po jakimś czasie człowiekowi uda się osiągnąć równowagę, zależy od odporności psychicznej. Na pewno wojna nikogo nie zostawiła takim samym. Ja miałam dużo szczęścia i przeżyłam – prawa statystyki, nic więcej.
Niektóre historie się zacierają, ale wiele pamiętam bardzo dokładnie, nawet wyraz twarzy ludzi, którzy brali w nich udział. Poza tym, pewnych rzeczy po prostu nie można zapomnieć.