Choć kojarzy się raczej z Bródnem, gdzie obecnie mieszka i tworzy, pierwsze 10 lat życia spędził na Sadybie. Do dziś w jego twórczości często przewijają się wątki z dzieciństwa, spędzonego w tym miejscu. Sam przywołał te wspomnienia w obszernym wywiadzie dla magazynu GAGA w 2011 roku.
Opowiada m.in.: o tym, jak śpiewał sprośne piosenki kucharkom z przedszkola na Zacisznej i jak jeden z kolegów złamał mu przypadkowo nogę podczas rytmiki. Dużo miejsca poświęca chuligańskim epizodom z czasów szkoły podstawowej 115 przy Okrężnej - swojej bandzie kolegów, spotykających się na drzewie, organizowanym przez siebie ustawkom na szkolnym boisku, ale też idealnej wychowawczyni, pani Just. Dowiadujemy się też, że marzeniem Pawła Althamera z czasów dzieciństwa na Sadybie, było zostać… śmieciarzem (lub ewentualnie wodzem indiańskim).
Oto obszerne fragmenty wspomnianego wywiadu dotyczące Sadyby.
GAGA: Co to były za okolice, gdzie się wychowywałeś?
PAWEŁ ALTHAMER: Willowa Sadyba, peryferia Warszawy, rodzice czekając wiele lat na swoje przedziałowe mieszkanie pomieszkiwali kątem na strychu u ciotki Ilony, siostry mamy. Mieliśmy dwa pokoje, salon i sypialnię. W pokoju tzw. gościnnym była łazienka z kuchnią, co było bardzo fajne, bo jak siedziałem w wannie, to obok mama gotowała jedzenie. A na klatce schodowej stał taki wielki stary kredens, w którym się różne rzeczy znajdowało. Tam była taka nasza Narnia.
W domu było dużo dzieci: ja, brat, dwaj bracia cioteczni. I mnóstwo innych dzieciaków, z którymi biegaliśmy po polach, do których wpadałem do domu, jadłem obiady, poznawałem ich rodziny, zostawałem na noc. Dzisiaj taka sytuacja jest nie do wyobrażenia. Wieczorami chodziło się na pola, robiło ogniska, piekło ziemniaki, do Wilanowa można było dojść polną drogą. Ja nie miałem świadomości, że jestem Warszawiakiem. Dopiero kiedy miałem 9-10 lat przeprowadziliśmy się na Bródno.
GAGA: Pierwsze wspomnienia?
PA: Temat dzieciństwa wydaje mi się bardzo podatny na różne interpretacje. Łatwo obrasta legendami, mitologiami. Jestem z takiego pokolenia, w którym jeszcze rodzice nie rejestrowali swoich dzieci na wideo, mało zdjęć się zachowało, wszystko co mamy, to wspomnienia, którymi bawię się jak starymi klockami. Buduję z nich nowe konstelacje, niektóre historie pewnie tworząc ciągle od nowa. Moje pierwsze wspomnienie to, że jestem niesiony przez rodziców w torbie. Takiej skajowej, z dużymi uszami, że wnoszą mnie w niej do autobusu i że widzę ludzi przez te wielkie uszy. Nie umiałem jeszcze mówić, ale pamiętam swoje przekonanie, że znam to miejsce, w którym się pojawiłem, że jestem takim astronautą, który ma niewładne, nieposłuszne ciałko. Jeszcze nie potrafię wyartykułować tego, co się ze mną dzieje, ale w główce mam już poukładane. Pamiętam przekonanie, że nie przyszedłem na czysto, stąd moje pytanie czy aby na pewno dzieciństwo to moment, w którym się wszystko kształtuje, czy nie jest tak, że mamy jeszcze dostęp do jakieś czarnej skrzynki, gdzie są różne tajne informacje. Na moim pierwszym wspomnieniu bazuje wiele moich artystycznych projektów, np. „Film”, który dotyczy iluminacji albo projekt „Astronauta”.
GAGA: Jakim byłeś dzieckiem, jak to przetrwało w rodzinnych legendach?
Julia Matea: Mama opowiada o Pawle, że był złotym, spokojnym, grzecznym chłopcem, a Paweł o sobie, że był największym rozrabiaką świata.
PA: Bylem lubiany, łatwo pozyskiwałem przyjaciół, wpływałem na otoczenie.
JM: Mi opowiadałeś, że byleś samotnikiem i np. kiedy cała kolonia szła na dyskotekę, ty wybierałeś się na samotny spacer do lasu…
PA: Ależ te opinie się nie znoszą! Kiedy miałem ochotę być towarzyski, byłem, a jak uznawałem, że już mam dosyć, zamieniałem się w wilka stepowego, no dobrze... szczeniaka stepowego.
GAGA: I co wtedy robiłeś?
PA: Uciekałem, chodziłem na samotne spacery. Byłem bardzo niezależnym dzieckiem, nie trzeba się było mną zajmować, a rodzice zostawiali mi wiele wolności, nie zamartwiali się, nie kontrolowali ciągle gdzie jestem, co robię. Pamiętam, jak wracam sam z przedszkola i oglądam świat, zachwycam się nim. Bardzo mnie pociągał.
JM: To niemożliwe, żebyś wracał sam z przedszkola!
PA: Ale ja to pamiętam. No... może zdarzyło się raz czy dwa i tak mi się mocno utrwaliło.
GAGA: Tematem tego numeru GAGI jest ciało. W życiu każdego dziecka pojawia się taki moment, że zaczyna eksplorować je z taką samą ciekawością, jak całą resztę świata. Jak w waszym domu mówiono na części intymne, czy w ogóle poruszano ten temat?
PA: Nie mam żadnego wspomnienia na ten temat. Moja Rodzina była zwyczajna, pewnie tych tematów specjalnie nie było. Ale dziewczynki w przedszkolu mnie fascynowały, pamiętam, że raz zaprosiłem jedną koleżankę do łóżka na leżakowanie gdzie pod kołderką obmacywałem ją do pobudki… no i zostałem ukarany. Miałem stanąć w kącie, ale odmówiłem. Ostentacyjnie odbywałem moją karę na środku sali. Powiedziałem, że się stamtąd nie ruszę. Stałem tak bardzo długo, aż wszystkie dzieci poszły już do domów.
W ogóle w przedszkolu byłem bardzo kreatywny, wymyślałem różne zabawy. Pamiętam też, że panie kucharki wolały mnie do kuchni, żebym pośpiewał im różne piosenki, których nauczyli mnie starsi koledzy z którymi leżałem jakiś czas w szpitalu. To też ma związek z ciałem, bo kiedy miałem 3-4 lata ono zostało uszkodzone, podczas tańca na rytmice mój kolega złamał mi nogę. W trzech miejscach, niechcący – podskakując. To był Grzesiek Pańczak, syn woźnej, potem mój stały wróg. Do końca przedszkola była moja banda i jego drużyna. A w szpitalu od starszych kolegów nauczyłem się strasznych przekleństw, jakiegoś takiego brutalnego seksualizmu, dość sprośnych piosenek i i wierszyków. To właśnie one tak bawiły panie kucharki z przedszkola. Wołały mnie, sadzały mnie na stole, kazały śpiewać i zarykiwały się ze śmiechu.
GAGA: A książki z tego okresu pamiętasz?
PA: Tata czytał mi piękne rosyjskie baśnie, np. „O wojach i witeziach”, wspaniale ilustrowane. Bardzo szybko nauczyłem się sam czytać. W pierwszej klasie już umiałem. Pamiętam, że pani prosiła, żebym czytał na głos klasie. Na świetlicy, gdzie spędzałem długie godziny były takie śpiewniki z polskimi piosenkami patriotycznymi, np. „My ze spalonych wsi, My z głodujących miast. Za głód, za krew, za lata łez. Już zemsty nadszedł czas!” Śpiewaliśmy to wszyscy w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Mało tego! Ta piosenka stała się naszym zawołaniem wojennym. Wymyśliłem ustawki na świetlicy, w tajemnicy przed panią, brałem dzieciaki w odległy rejon boiska, gdzie nagle napadaliśmy na siebie w stylu „każdy na każdego” z tą piosenką na ustach.
GAGA: Rzeczywiście miałeś ten testosteron...
PA: Straszny! Nawet świadomie prowokowałem i rzucałem pierwsze obelgi byleby tylko doprowadzić do bójki. Tymczasem moja fizis nie była jakaś imponująca, byłem raczej wątłym chłopcem, ale to nie przeszkadzało. Chciałem wyglądać jak Ilja Muromiec, bohater rosyjskich podań, a kiedy patrzyłem w lustro widziałem raczej Chłopca z Plakatu z tej czeskiej bajki albo Bolka i Lolka.
Pamiętam taką sytuacja, kiedy pierwszy raz poszedłem do podstawówki i pani wychowawczyni oprowadzała nas po szkole, 115-tce. Kolega nieładnie się odniósł do dziewczynki, której chciałem zaimponować, więc go pobiłem w gablotce, czyli w pracowni przyrodniczej i to w obecności pani! To pewnie ma związek z moją późniejszą sympatią do trudnej młodzieży, z którą po wielu latach zacząłem pracować - doskonale ich rozumiałem. Może nie postępowałem tak radykalnie, jak niektórzy z nich, ale wiedziałem, jakie to są emocje, kiedy człowiek wleci w afekt, jak się zaangażuje to nie może się oderwać od swojej ofiary. To brzmi okrutnie, ale mówię uczciwe, jak było.
W czwartej klasie zacząłem chodzić na judo. To było super, czułem, że te zajęcia jakoś mi rekompensują tę wolność, którą zagubiłem razem z przeprowadzką do blokowisk. Ale jednocześnie miałem kompleksy, bo widziałem moich kolegów, którzy wydawali się więksi, silniejsi i sprawniejsi. To odczucie wróciło, jak ostatnio poszedłem na siłownię, bo Matejka kupiła mi karnet pod choinkę. Wszedłem na salę, zobaczyłem takich panów obcej generacji i uświadomiłem sobie, że ja ich nigdy nie dogonię. No, ale zaraz pomyślałem, to ja mam Kreatora i ładnie rysuję. (śmiech)
GAGA: Kim chciałeś zostać, jak dorośniesz?
PA: Mój starszy brat cioteczny chciał w tym okresie Sadyby zostać śmieciarzem. I ja to trochę przejąłem... Śmieciarze podjeżdżali pod dom samochodem, rzucali tymi pojemnikami, byli kosmitami.
JulM: No i udało Ci się zrealizować to marzenie…
PA: Miałem taki projekt w Berlinie, że przez tydzień pracowałem jako wolontariusz na śmieciarce. Ale jeszcze bardziej mi się marzyło być wodzem indiańskim.
GAGA: A wśród dorosłych miałeś autorytety?
PA: Och tak! Pani Just. Dużo jej zawdzięczam. Była moją wychowawczynią w 115 na Sadybie, która pozwoliła mi siedzieć w ostatniej ławce i rysować oraz lepić z plasteliny podczas lekcji. Nigdy później już taki nauczyciel się nie trafił.
GAGA: Jak to było z przeprowadzką, Sadyba pozostała taką utraconą Arkadią dzieciństwa?
PA: Oj tak! Wyobraźcie sobie, że ja tam jeździłem na wycieczki – popatrzeć, po podglądać, ale tak żeby nikt z dawnych znajomych mnie nie wiedział. Wsiadałem w autobus M, potem 172 i to zajmowało godzinę w jedną stronę. Chodziłem jak szpieg, gdy widziałem dawnych znajomych, odwracałem się. Nawet zorganizowałem grupę kolegów, którzy z mną jeździli. Ja im tłumaczyłem kto to idzie i kim jest. To trwało z rok, tyle mi zajęło, żeby się z Sadybą pożegnać.
GAGA: A jakie było Bródno?
PA: Na początku zsyłka. Nie aż tak źle, żebym sobie włosy rwał, ale miałem tę świadomość utraty siły, pozycji. Pamiętam, że przed pożegnaniem zrobiłem zebranie swojej bandy i powiedziałem chłopakom – Grzegorzowi Czapiewskiemu, Darkowi Bogdańskiemu i Jackowi Miładowskiemu, którzy siedzieli na drzewie, w specjalnym naszym schowku na terenie szkoły, żeby się nie rozpadli, jak odejdę.