Dziewczyny opowiadają o pulchnych pośladkach znanego aktora, a chłopcy o paradowaniu z bronią przed kamerą. Ale oprócz przygód wiało też nudą.
Przypominamy, jak wyglądała Sadyba w czasie Powstania Warszawskiego 1944. Patrzymy jednak nie przez pryzmat powstańczych walk, lecz życia codziennego. Opowiadają o nim młodzi ludzie, którzy mieszkali wtedy na Sadybie. Mieli po 15-17 lat. Opowiadają bez martyrologii i patosu, prosto. O tym, jak się dowiedzieli o wybuchu Powstania, jakie mieli marzenia i przygody, co jedli i czy w kranach była woda. Przytaczają anegdoty, niektóre śmieszne, inne mrożące krew w żyłach. Wszystkie wypowiedzi pochodzą z wywiadów, których udzielili dla portalu www.1944.pl, poświęconego Powstaniu Warszawskiemu.
Tym razem pokazujemy Powstanie Warszawskie z dystansem. Ówcześni nastolatkowie opowiadają o swoich przygodach, ale i szarej codzienności.
PrzygodyW naszej grupie był znany aktor, pan Walter, nie pamiętam jego imienia. Wiem, że również na terenie Sadyby, tylko chyba w innym batalionie był jego syn. Syn nazywał się Wawrzek. A pan Walter był człowiekiem bardzo znanym, aktorem filmowym i chyba estradowym też. Ja go nie znałam, ale słyszałam: „O! Jest Walter!”. Później on się bardzo zżył z naszą grupą. Z tą grupą dziewcząt, która stale czekała na to, żeby nieść meldunek.
I on podnosił morale. Miał tam występy. Ja nigdy nie byłam. Kilka razy przez te dwa tygodnie, dwa czy trzy razy. Słyszałam, bo mówił: „Chodźcie dziewczyny. Będzie występ”. Ja nie byłam, bo musiałam biec na Sielce.
A czy mogę opowiedzieć o takiej komicznej przygodzie z panem Walterem? Pan Walter miał willę na Sadybie i chciał zobaczyć, co się dzieje z jego domem. Bo zarówno jego syn, jak i on, byli na kwaterach. Tutaj w centrum. Mówi: „Kto pójdzie ze mną?”. Więc zgłosiłyśmy się dwie, że pójdziemy z nim. Trzeba było przechodzić przez jakieś pole. Już byłyśmy daleko od centrum Sadyby. On zaczął się denerwować, że może są Niemcy, bo to było wszystko możliwe. Więc mówi: „Ten kawałek pola będziemy się czołgać”. Był dużym mężczyzną, w każdym razie tak go wtedy odbierałam. Czołgał się przed nami. W pewnym momencie zobaczyłam te jego ruchome, dwa, wielkie pośladki i zaczęłam się śmiać. Pokazałam „Katarzynie”. Czołgałyśmy się, chichocząc, bo to trudno było zahamować. Wreszcie on odwrócił głowę i mówi: „Przestańcie w tej chwili! Ja wiem, że się śmiejecie ze mnie. Bądźcie cicho! Cicho, chociaż na chwilę!” – i czołgał się dalej. Później wrócił i mówi: „Słuchajcie, słyszę tam głosy. Ale, ponieważ nie wiem, czy to są głosy, słyszę tylko takie echo głosu, [nie wiem,] czy to są Niemcy, czy nasi, więc nie będę was narażał. Więc czołgajcie się teraz pierwsze”. Myśmy się kawałeczek tylko czołgały, bo byłyśmy w spódniczkach. Kolana przez cały czas były w strupach później. W każdym razie jak wróciłyśmy, mam wrażenie, że pan Walter miał jeszcze jeden temat do opowiadania. Bo on się z siebie też lubił śmiać. Takie były przygody. (Leokadia Pauzewicz, 19 lat – sanitariuszka, łączniczka)
Kiedyś szedłem z porucznikiem „Romanem” i jak byliśmy na rogu Powsińskiej i Morszyńskiej, przy mostku, to zobaczyłem, że z tarasu willi na Morszyńskiej ktoś nas filmuje kamerą. Bardzo mi się to spodobało, bo akurat miałem stena, szedłem tak jak trzeba, pół kroku po lewej za „Romanem”: „Panie poruczniku, tu nas filmują, będziemy w jakiejś kronice albo gdzie.” Jeszcześmy sobie przystanęli. Wiele lat po wojnie, w latach sześćdziesiątych, poznałem reżysera czy kamerzystę z wojskowej wytwórni filmowej „Czołówka” pana Banacha, o którym wiedziałem, że brał udział w Powstaniu, że był w „Baszcie”, i mówię: „Nas ktoś filmował pod koniec sierpnia z tamtego tarasu”. Myślałem, że gdzieś to jest. Okazało się, że to właśnie Banach robił te zdjęcia. Z tym, że jak szedł kanałem z Mokotowa do Śródmieścia, to co tylko miał ciężkiego, to po kolei wyrzucał, łącznie z wszystkimi zdjęciami, które w Powstaniu zrobił, czyli z tymi naszymi też. (Piotr Godlewski, 15 lat, Okrężna 60)
Myśmy zostali wycofani na Forty. (…)Jak żeśmy przyszły była noc. Żeśmy się położyły, dopiero się potem okazało, że to były trumny. (…) Niemcy jeszcze przygotowali dla swoich pewnie, pełno było trumien, takimi wiórami, takim czymś... (Zofia Radecka, 18 lat – łączniczka)
Z początku, nie powiem, że było źle. Chłopcy robili jakieś wypady to się czasami... Aha, właśnie a propos wypadów – trafił się prosiaczek, którego zabili, którego nam przynieśli, a my te trzy dziewczyny miałyśmy się z tym prosiaczkiem oprawić. Żadna z nas nie wiedziała jak się do tego zabrać, bo kto kiedy tam prosiaczka oprawiał?! Ale przecież prosiaczek to była rzecz, którą trzeba było jakoś zrobić. Jakoś żeśmy sobie poradziły, nawet przyszedł na inspekcję dowódca plutonu, to myśmy przyjęcie piękne zrobiły, bo pomidory były, prosiaczek był i tak dalej. [...]Zaczęła się niby pozorna normalność, a jednocześnie wiedzieliśmy, że jeżeli Niemcy będą chcieli zaatakować, to nie będzie silnych. I drugiego... Zaczęły się naloty. (Zofia Radecka, 18 lat – łączniczka)
Co robili, gdy nie walczyliUciekłam z domu, bo mama chciała, żebym siedziała i obiady gotowała dla żołnierzy. Mama wydawała pięćdziesiąt obiadów dziennie. Przychodziły panie z sąsiedztwa i pomagały. Mama chciała, żebym też pomagała, ale ja się urwałam, bo uważałam, że coś innego powinnam robić. Uciekłam do szpitala polowego, który był w bloku tak zwanym sadybianym. To było niedaleko. Tam siedziałam cały dzień. Zaczynałam od sprzątania, później od roznoszenia jedzenia, od karmienia, od mycia, do pomagania przy pielęgnacji [chorych]. Pielęgnowałam, jak umiałam, chorych. Jeszcze miałyśmy takie zadanie, że nas wysyłano z noszami po rannych (po cztery z noszami) albo po zabitych. (Marta Czosnowska-Brosowska - 15 lat, sanitariuszka, Morszyńska 33)
Przez pierwsze parę dni nie robiliśmy nic. Nibyśmy się spotykali, na forcie byli Niemcy i jak kogoś widzieli, to strzelali. Nie słyszałem, aby kogoś trafili, ale w każdym razie nie było to miejsce do spacerowania. Czynne były telefony jeszcze wtedy. (Piotr Godlewski, 15 lat, Okrężna 60)
Z Jankiem Jasmanem przez kilka dni dostarczaliśmy żywność z magazynów, które tam były, głównie to był cukier. Znaczy w dzień Niemcy na forcie byli, patrolowali Sadybę, a w nocy myśmy budowali straż pożarną; myśmy z kolei patrolowali Sadybę, rozwozili żywność. Tak było kilkanaście dni, dopóki nie przyszły z powrotem oddziały, które wycofały się do lasów kabackich. Przyszły, to było chyba 18 sierpnia, zajęły Sadybę, wtedy już ogłoszono normalną mobilizację, ogłoszono Powstanie, nas przydzielono do „Oazy”. Poszliśmy w stronę placu Bernardyńskiego, zajęliśmy stanowiska na placu Bernardyńskim. (Jerzy Zubrzycki, 19 lat)
W zasadzie nic się nie działo, trochę tych oddziałów chodziło, jakiś samochód uciekł z Sadyby w stronę Mokotowa, myśmy do niego strzelali, nie wiedzieli, czy to nasz, czy to nie nasz. Zająłem sobie stanowisko w klasztorze bernardyńskim od strony ulicy Czerniakowskiej, wyglądałem na Wilanów, obserwowałem szosę wilanowską. (…)
Dochodziły do nas różne głosy, że Powstanie upadło, że nie ma [walk], (drugiego sierpnia- red.) zaczęliśmy się wycofywać. Najpierw na Sadybę rozeszliśmy się do takich mieszkań zakonspirowanych, gdzie były różne oddziały, a potem przez Augustówkę, prawie tuż między Wilanowem a Sadybą, przeszliśmy w stronę Mokotowa. (Jerzy Zubrzycki, 19 lat)
(Miałam – red.) miejsce, z którego mogę obserwować fort. Notowałam sobie (to było moim zadaniem – notowanie), co się dzieje w forcie, kto tam wjeżdża, ile samochodów wyjeżdża, w którą stronę najczęściej patrzy wartownik – no takie różne, taka obserwacja fortu. (Walentyna Słonecka - 16 lat – łączniczka, Okrężna 5a)
Trudno w to uwierzyć, ale normalnie działały kawiarnie, wieczorem chodziło się na spacery, był chleb, pomidory, a nawet woda w kranach…