W roku, w którym urodziła się Maria Mostowska z domu Matuszewska, działy się rzeczy, o których czytamy dziś w podręcznikach historii. Gandhi trafił do więzienia, Mussolini przejął władzę we Włoszech, a Lenin stworzył związek sowiecki zwany ZSRR. Tak powszechne obecnie media dopiero raczkowały - prezydent USA Harding zainstalował pierwsze radio w Białym Domu, a na wyspach brytyjskich powstało BBC.
Pani Maria przyszła na świat 25 sierpnia 1922 roku. Cztery lata później przeprowadziła się z rodzicami na Sadybę. – Mój wujek oficer dostał dom przy Morszyńskiej. Aby być blisko niego, moi rodzice zapisali się do tej samej co on spółdzielni oficerskiej na Sadybie. I tak – z przerwą na okupację – mieszkam tu prawie całe moje życie – mówi jubilatka.
Sadyba, czyli wieczorne łyżwy przy muzyce w zimie i bukiety kwiatów z ogrodu w lecie
Z przedwojennego życia na Sadybie najmilej wspomina zabawy w szajce nastolatków. Maria Mostowska: - Były dwie takie szajki, konkurujące ze sobą. Naszym rajem były czarne drogi, czyli drogi wysypane czarnym świrem po zachodniej stronie osiedla. Graliśmy tam w piłkę do dołka na poprawkę i w siatkówkę. Rzadko jeździliśmy na rowerach, bo niemal nikt ich nie miał. Sama pierwszy rower dostałam, jak miałam 14 lat. Chętnie też się biliśmy. Dobrze pan słyszy, biliśmy.
- Wszyscy się tu znali. Znali swoje imiona, nazwiska, miejsce zamieszkania – wspomina pani Maria z rozrzewnieniem. - Czasem dziecko wpadało do sklepu i mówiło, że chciałoby cukierka lub czekoladę. Sklepikarze nie pytali je o pieniądze i bez problemu podawali łakocie, bo wiedzieli, kim to dziecko jest i której mamie zapisać wydatek na kredyt – śmieje się. – Żony oficerów nie pracowały, więc miały dużo czasu. Często zdarzało się, że zapraszały wszystkie szalejące dzieciaki na obiad.
Jubilatka miło wspomina też przyjazną rywalizację między cywilną osadą na Goraszewskiej i oficerską przy forcie Dąbrowskiego. – Och jakie to były emocje, gdy rozgrywane były zawody tenisowe z udziałem obu części osiedla. Każda osada miała własny kort – my przy Okrężnej, a Goraszewska przy Zacisznej. Mieszkańcy danej osady mogli korzystać z kortu za darmo, a mieszkańcy tej drugiej osady i wszyscy inni musieli płacić 20 groszy za godzinę. Czyli drogo. Ta sama stawka obowiązywała obcych, gdy chcieli pojeździć na łyżwach po zamarzniętej fosie, która przylegała do naszego bloku oficerskiego. Z gramofonu leciała wtedy muzyka, a nad fosą świeciły lampki.
100-latka wspomina też inne przyjemności życia na przedwojennej Sadybie. - W lecie przyjemne było to, że ogrodnik ze spółdzielni co 2-3 tygodnie przynosił do każdego mieszkania bukiet kwiatów. Była też zabawa z kolejką wąskotorową, której wagoniki miały drzwi rozsuwane na boki i schody, na których się siedziało w trakcie jazdy i machało nogami. Wskakiwaliśmy w trakcie jazdy i wyskakiwaliśmy – taka była zabawa. Dużo śmiechu było też w tramwaju, który jeździł przez Sadybę na Wilanów. Miał on dwie mijanki – jedną przy Cmentarzu Czerniakowskim, a drugą przed mostkiem na wysokości bloku oficerskiego przy Powsińskiej. Często motorniczowie składów jadących z przeciwnych kierunków nie komunikowali się ze sobą i wjeżdżali w wąskie gardło w tym samym momencie. W końcu jeden z nich musiał się cofać – ku uciesze dzieci i młodzieży.
Nie wszędzie jest idealnie. Zderzenie z innym światem w szkole
Pani Maria odkryła, że nie wszędzie jest tak idealnie jak na Sadybie, gdy po kilkuletniej domowej nauce w małych grupkach (tzw. kompletach) poszła do nowo otwartego pierwszego żeńskiego gimnazjum na rogu Górnośląskiej i Rozbrat. Bezpłatny wstęp do niego miały córki wszystkich pracowników miejskich, w tym motorniczych, dozorców, sprzątaczy. Budynek był jednak wspaniale wyposażony, m.in. w basen, więc przyciągał również córki ministrów i najwyższych dygnitarzy w ratuszu.
Maria Mostowska: - Wtedy pierwszy raz poznałam, w jakich warunkach można mieszkać. Często zapraszałam koleżanki do swojego domu, a one mnie do swojego. Po jakimś czasie zorientowałam się, że nie wszystkie koleżanki mnie zapraszają do siebie. Kiedy pokonały swój strach i w końcu zaprosiły mnie na wizytę, zobaczyłam te suteryny i piwnice, w których mieszkały. I zrozumiałam, że nie wszędzie jest tak pięknie jak u nas.
Mimo początkowego szoku, doświadczenie nauki w gimnazjum okazało się bardzo rozwijające i pozytywne. - Szkołę bardzo lubiłam – właśnie za to, że była taka różnorodna – ocenia jubilatka. I dodaje: - Obok córki prezydenta czy ministra uczyła się córka dozorcy. A ponieważ obowiązywały mundurki, tej różnicy zamożności i pozycji społecznej w ogóle nie było widać. I nikomu ta różnica nie przeszkadzała. W każdym razie, mi z pewnością nie.
Drugie zderzenie z rzeczywistością – żydowskie getto
Pani Maria jeszcze mocniej zderzyła się z nieznanym sobie światem, gdy przez dwa kolejne lata w czasie wakacji pracowała w pogotowiu ratunkowym na warszawskim Lesznie, czyli w środku żydowskiego getta. Dojeżdżała tam tramwajem. Inny świat otwierał się przed nią na osiedlu za żelazną bramą. Sadybianka wspomina: – To była prawdziwa, ogromna, żelazna brama, która otwierała się i zamykała na przejazd tramwaju. Za nią był inny świat – przekrzykujący się Żydzi, sklepikarze, którzy na wystawionych na ulicy stołach sprzedawali bułki, fryzjerzy, którzy obsługiwali klientów z wystawionych na zewnątrz foteli. Wszyscy mówili po żydowsku. Zza szyb widziałam, jak podczas nauki kołysali się z góry w dół młodzi uczniowie żydowskiej szkoły. Wszystko to wyglądało jak żywcem przeniesione z książek Singera.
Kiedy opowiada o swoich największych przeżyciach, które zostały jej w pamięci przez 100 lat życia, pani Maria nie wspomina ani słowem o okresie, kiedy jako pielęgniarka pracowała podczas wojny w Szpitalu Dziecięcym Karola i Marii przy ulicy Leszno.
Swoje przeżycia z lipca 1944 roku opowiedziała dziennikarce Wysokich Obcasów, Bożenie Aksamit, we wrześniu 2014 roku. Poniżej fragment tych traumatycznych wspomnień:
– Byłam akurat w pawilonie z dziećmi. Nadal słyszę te straszne ryki: „Raus, raus, raus!” – jakby krzyczały jakieś bestie. Na chirurgii zabili kilku lekarzy, a z naszego pawilonu wywlekli wszystkie pielęgniarki. Każda z nas zabierała dzieci, ale ile można ich złapać? Ja wzięłam na ręce sparaliżowaną dziesięciolatkę, koleżanki łapały niemowlęta, niektóre po dwoje. Było nas pięć, Niemcy ustawili nas pod murem, a naprzeciwko karabin maszynowy.
– Proszę sobie wyobrazić scenerię: domy wokoło się palą, ogień huczy, gorąco od płomieni. Człowiek w takiej sytuacji już nic nie czuje. Czekałyśmy pod tą ścianą na śmierć. Najwyraźniej jakiś niemiecki dowódca rozmyślił się i żołnierze kazali nam biec przed siebie. „W życiu już w to piekło nie wejdę” – pomyślałam, gdy tylko weszłyśmy do budynku szpitala przy Płockiej, gdzie nas skierowano. Wtedy zjawił się pediatra profesor Jan Bogdanowicz i spytał: „Tam zostali ranni. Kto idzie?”. Powiem szczerze – bardziej się bałam tego, co pomyśli o mnie profesor, gdy nie pójdę, niż tego, że mnie zastrzelą.
Pobiegłyśmy we cztery, wzięłyśmy na nosze chłopaka, który miał urwaną nogę, na pierś położyłyśmy mu niemowlę, bo Niemcy powyrzucali dzieci na trawnik. Potem pobiegła następna czwórka, w sumie przeniosłyśmy może z ośmiu rannych. Musiałyśmy przestać, bo Niemcy zabronili nam wchodzić. Na parterze urządzili swój szpital, na piętrze trzymali Polaków: chorych, lekarzy i pielęgniarki.
Wiedzieliśmy, co dzieje się dookoła, ale trzeba było się ogarnąć, pokonać rozpacz i walczyć o życie ludzi, którzy byli pod naszą opieką. Nie było wody, jedzenia, lekarstw. Dokonywaliśmy tam rzeczy niemożliwych, ale i tak wszystkie niemowlęta, które uratowaliśmy, umarły z głodu.
Walka o swoje
Opowiadając o swoim życiu, pani Maria ożywia się przy końcówce roku 1944, kiedy wróciła na Sadybę po okupacji. – Uniknęliśmy kwaterunku, ale musieliśmy mocno o to walczyć – mówi. I ciągnie dalej: – Raz usłyszałam walenie do drzwi mieszkania. Zaraz potem wpadł do niego mały mężczyzna z urzędu kwaterunkowego i nałożył plombę na drzwi jednego z pokojów. Ponieważ pan był niski, chwyciłam go za ubranie, kopnęłam i zrzuciłam ze schodów, a plombę zniszczyłam. Po 2-3 tygodniach znów słyszę stukanie do drzwi. Jakiś gruby babsztyl stawia walizkę i mówi: „ja tu będę mieszkać”. Moja odpowiedź była taka sama jak wobec urzędnika. Wypędziłam kobietę z domu. Za jakiś czas przyszło wezwanie do urzędu kwaterunkowego. Kiedy razem z mężem doszliśmy do stolika z literką naszej ulicy, zobaczyliśmy, że urzędnik właśnie wypisuje nakaz kwaterunku do naszego mieszkania. Mąż wyrwał świstek, podarł i wyszedł z lokalu. Na tym się skończyło. Bez ciągu dalszego, bez konsekwencji. Później już podobnych prób nie było. Obroniliśmy nasze mieszkanie przed obcymi.
Na obronie przed kwaterunkiem się nie skończyło. Mieszkanka Sadyba musiała stoczyć kolejny bój o odzyskanie skradzionych mebli. - Nasze mieszkanie zostało zniszczone i okradzione. Najbardziej żałowałam starego mahoniowego biurka z fotelem. Od sąsiadów dowiedziałam się, że zabrali je ludzie z domku nad Jeziorkiem Czerniakowskim. Zebraliśmy kilkoro znajomych i ruszyliśmy. Na miejscu zastaliśmy uchylone drzwi, a w środku starszą panią, która na nasz widok zaczęła strasznie krzyczeć. Że jest kierowniczą szkoły i że bez biurka nie może pracować. Odebraliśmy jednak to, co nasze. Biurko przetrwało w mojej rodzinie do dziś.
Jak przeżyć mityczne 100 lat?
Kiedy spotykamy się z panią Marią w jej urodziny, w wazonie przykuwa wzrok wielki bukiet czerwonych róż. - Sto róż na stulecie – śmieje się wzruszona jubilatka. Pani Maria zdaje się nieco zakłopotana zamieszaniem związanym z rocznicą, ale nie przeszkadza to jej z przyjemnością i werwą opowiadać nam anegdot ze swojego długiego i ciekawego życia. Co rusz przyjmuje też telefony z życzeniami od rodziny. A – jak z dumą podkreśla - rodzinę ma dużą: 3 dzieci, 5 wnuków i 11 prawnuków.
Choć, jak mówi, nic jej nie dolega, to jednak mieszkanka Sadyby czuje się słaba i stara się nie wychodzić na dwór. – Do lekarzy nie chodzę – śmieje się.
Co robić, by żyć tak długo? - Na pewno nie zdecydowała o tym dieta, bo wiadomo czym się człowiek żywił w trakcie wojny – jubilatka odrzuca jedną sugestię. – Bardziej geny – zastanawia się. – Ale chyba największa to zasługa pracy. Jak się dużo pracuje, to dobrze to wpływa na samopoczucie. ZUS naliczył mi 50 lat pracy, nie wliczając okupacji. To może być to! – podsumowuje trzeźwo myśląca 100-latka z Sadyby.
W artykule wykorzystaliśmy fragment wywiadu z Marią Mostowską, który znalazł się w artykule „Piekło, które niczego nas nie nauczyło”, opublikowanym w Wysokich Obcasach Extra we wrześniu 2014.