Jaka jest Sadyba dla nowych mieszkańców? Co ich przyciąga, a co im przeszkadza? Pytamy o to jednego z nich - Roberta Greya, który wraz z rodziną zamieszkał na starej Sadybie przed kilkoma miesiącami.
Stara Sadyba to zgrana społeczność, której najaktywniejszy trzon stanowią sąsiedzi zamieszkali na osiedlu przed kilkunastu laty. Osiedle przyciąga jednak również nowych mieszkańców. Jacy są? Co im się tu podoba, a co by poprawili? Czy trudno im zaaklimatyzować się na Sadybie? Jak odnajdują się w procedurach budowlanych i prawnych ograniczeniach związanych z zabytkowym charakterem osiedla? Dziś pytamy o to byłego wiceministra spraw zagranicznych, Roberta Greya, który wraz z rodziną sprowadził się na starą Sadybę latem 2018 roku.
Sadyba24.pl: Skąd pojawił się u Pana pomysł na dom na Sadybie?
Robert Grey: Szukaliśmy z żoną miejsca pod własne gniazdko chyba z pięć lat. Zjeździliśmy Warszawę wzdłuż i wszerz, i za każdym razem było coś nie tak. A to lokalizacja, a to stan techniczny czy wreszcie niepewny status prawny decydowały, że szukaliśmy dalej. W starej „kostce” na Sadybie zauroczyłem się od pierwszego wejrzenia. Od razu wiedziałem, że ten skromny, ale solidny domek będzie naszym gniazdkiem. Naturalne położenie wśród drzew na cichej ulicy było dokładnie tym, czego oczekiwaliśmy.
Sadyby nie znałem tak dobrze z lat dziecinnych jak np. Stary Żoliborz czy Stare Bielany, które regularnie odwiedzałem z tatą jako dziecko. Sadyba jednak nie była mi i mojej żonie obca, bo często odwiedzając Polskę jeszcze w narzeczeństwie zatrzymywaliśmy się właśnie tutaj i wciąż mamy tu wielu przyjaciół. Jeszcze mieszkając w Nowym Jorku postanowiliśmy wraz z moją ówczesną narzeczoną pobrać się w Polsce. I tak się stało, a pierwsze dni jako małżeństwo spędziliśmy właśnie na Sadybie, spacerując zimową porą po bajkowo zaśnieżonych uliczkach w blasku romantycznych lamp ulicznych. Chodziliśmy m.in. uliczką, na której obecnie mieszkamy. Wtedy mieszkanie na Sadybie było tylko odległym marzeniem, które los pozwolił nam zrealizować. Można więc powiedzieć, że Sadybianami jesteśmy o wiele dłużej niż wskazuje na to data zakupu domu. Dom kupiliśmy bowiem w marcu 2015 roku, a dopiero latem tego roku udało się nam do niego wprowadzić.
Sadyba24.pl: Jak przyjęła was Sadyba jako nowych mieszkańców? Czy długo trwało, zanim lokalna społeczność was zauważyła?
Robert Grey: Na początku mieszkańcy podchodzili do mnie z pewnym dystansem. Nie tym ludzkim, tylko tym, wynikającym z troski o utrzymanie zabytkowego charakteru osiedla. Po niezobowiązujących pogawędkach sąsiedzkich, kilka osób zaprosiło mnie do odwiedzenia ich domów. Sadybianie gościli mnie u siebie, czasem częstując nawet domową nalewką. Dzięki tym kontaktom dziś czuję się jakbym mieszkał tu od lat. Z natury już tak mam, że muszę się z kimś przywitać, gdy krzyżują się nasze drogi. W miejscach, gdzie mieszkałem wcześniej, np. przy pl. Konstytucji czy pl. Zbawiciela, musiałem się mocno napracować, aby tę nić porozumienia nawiązać. Zawsze mnie dziwiło, jak to możliwe, aby wejść we dwoje do malutkiej czteroosobowej windy, jechać przez te wszystkie piętra i nic do siebie nie powiedzieć, ani nawet na siebie nie spojrzeć. Ja nigdy tej presji nie wytrzymywałem i zaczynałem rozmawiać, bo po prostu lubię ludzi. Nie zawsze spotykało się to ze zrozumieniem, ale nawet w tych wymienionych wcześniej miejscach ostatecznie udawało mi się nawiązać znajomość, czasami całkiem bliską. Wydaje mi się, że na Sadybie, nawiązywanie znajomości następuje szybciej i naturalniej. Nawet przechodniów, którzy nas tylko mijają, zawsze można tu zaczepić, aby o czymś porozmawiać.
Sadyba24.pl: Lokalna społeczność przyjęła więc Państwa pozytywnie. A jak podeszli do Was urzędnicy, do których zwróciliście się o pozwolenie na przebudowę domu?
Robert Grey: W chwili zakupu dom był w pewnym sensie zaniedbaną „kostką”, jeśli spojrzeć na domy z okolicy, które zostały tu wcześniej rozbudowane i nadbudowane. Aż prosiło się o to, by ten szpaler domów wyrównać i upiększyć... Niestety, urzędnicy widzieli to nieco inaczej. Dość powiedzieć, że od zakupu do wprowadzenia się minęły trzy długie lata. Jeśli miałbym podsumować moje doświadczenia z urzędami, to oceniłbym je dość krytycznie. W polskich urzędach jest wiele merytorycznych, otwartych na świat osób, ale same urzędy nie są przeważnie w odpowiedni sposób zarządzane - ich kierownictwo często myli zarządzanie z rządzeniem, a to nigdy nie działa dobrze. Ten krytyczny ton wynika być może z tego, że jestem nieco spaczony amerykańskim podejściem do rzeczywistości. W USA, gdzie mieszkałem przez wiele lat, proces budowlany czy remontowy jest znacznie bardziej przewidywalny. Tamtejsze urzędy są wsparciem dla inwestora i właściciela. Amerykańskie samorządy wiedzą, że sprowadzenie się nowego inwestora przyniesie im wymierne korzyści finansowe z podatków, pomoże zrealizować miejski plan zagospodarowania przestrzennego, a przy okazji ożywi lokalną gospodarkę - inwestor zatrudni przecież firmy do budowy i wykończenia, a te kupować będą materiały i usługi. Nawet dziecko widzi te korzyści. Wreszcie sąsiedzi zamiast patrzeć na ruinę, patrzą na świeży trawnik i zadbany dom. Oczywiście wszystko ładnie pięknie, gdy jest to robione zgodnie z prawem - akurat w tej sprawie mogłem spać spokojnie, gdyż prace projektowe i nadzór nad przebiegiem inwestycji sprawowała chyba najbardziej konserwatywna pracownia architektoniczna w Warszawie.
Sadyba24.pl: Jak konkretnie wyglądały Pana kontakty z urzędami? Co w nich Panu uwierało?
Robert Grey: Do urzędów poszedłem z uśmiechem i dumą nowego właściciela lecz szybko spotkało mnie zaskoczenie. Na przykład kiedy już wreszcie udało mi się umówić na spotkanie z urzędnikiem, to okazywało się, że na spotkaniu nie można o niczym konkretnym porozmawiać. Nie można uzyskać jakiegokolwiek ukierunkowania, które wszystkim ułatwiłoby funkcjonowanie. Czasami nasz problem wynikał z błędu zatwierdzonego planu miejscowego, czasami z bezradności urzędników. Niezależnie od przyczyny, do rozwiązania trzeba było dojść metodą prób i błędów. Przypominało to pływanie w kisielu. Wypracowywaliśmy rozwiązania mozolnie, nigdy nie wiedząc, jaki będzie związek między wykonaną przez nas pracą i uzyskanym efektem. Jednym słowem - koszmar.
Sadyba24.pl: Może Pan podać jakieś przykłady?
Robert Grey: Proszę bardzo. Plan miejscowy dla Sadyby wymaga wyznaczenia przynajmniej jednego miejsca parkingowego na dom. Sęk w tym, że jest to niemożliwe, bo kłóci się z większością obowiązujących przepisów budowlanych. Na Sadybie mamy bowiem przeważnie wąskie działki, które nie pozwalają na zachowanie przepisowych odległości od różnych obiektów budowlanych. Trzeba więc szukać rozwiązań i czasami starać się o odstępstwo od planu. Na działce 200-300 m2, naturalne miejsce do parkowania zawsze będzie przy obiekcie mieszkalnym ale jednocześnie przy płocie jakiegoś sąsiada. Kolejny przykład: wcześniejsze rozbudowy czy „samowolki” „gryzą” się z dzisiejszym planem miejscowym dla Sadyby. Urzędnicy nie są jednak przyjaźnie nastawieni do rozstrzygnięcia tego dysonansu. Czy dopasować się do istniejących rozwiązań? - to jedno z rozwiązań, ale obecny plan tego nie precyzuje. Przecież w życzliwej konsultacji między inwestorem i urzędem taki zgrzyt byłby szybko usunięty, ale nie, trzeba wszystko wysyłać na piśmie, załączać własne projekty rozwiązań bez żadnej wskazówki. Marnujemy tym samym swój czas, ale też czas urzędników, których godziny pracy finansujemy z podatków.
Sadyba24.pl: Czyli jednak urzędy dbają o zachowanie pewnych zasad...
Robert Grey: Też je za to chwalę, ale są pewne granice rozsądku. Podeszła do mnie kiedyś starsza pani i powiedziała, że od lat stara się o wykonanie docieplenia na swoim domu i od lat urząd jej to uniemożliwia. Zdaniem urzędników, docieplenie przekracza linię zabudowy o... 15 cm! Nic dziwnego, że w efekcie takiego rygorystycznego podejścia, sprawy przybierają odwrotny kierunek od zamierzonego przez urzędników. Każdy spacerowicz widzi przecież gołym okiem, co się dzisiaj dzieje z ładem przestrzennym na Sadybie. Nie dziwi mnie, że ludzie nie mają zaufania do urzędników i obawiają się problemów z nad-interpretowaniem przez nich przepisów. Żeby było jasne - doceniam i respektuję pracę Konserwatora Zabytków czy Wydziału Architektury, co na każdym kroku moich postępowań ewidentnie widać. Jednak jeżeli ktoś pisze, że piaskowiec, jeden z najbardziej naturalnych kamieni wystroju Warszawy, jest jaskrawą okładziną, to należy taką nadinterpretację urzędnika stłumić za brak kompetencji i błędną interpretację planu pod rygorem prawnej odpowiedzialności. Skoro plan miejscowy został uchwalony i wszelkie instytucje miały możliwość wypowiedzenia się w danej materii, to po uchwaleniu planu nie ma miejsca na polemikę urzędniczą – takie rzeczy powinny być wręcz karalne.
Sadyba24.pl: Co Pan zatem proponuje w takiej sytuacji?
Robert Grey: Realizować swoją wizję, respektując obowiązujący plan miejscowy i minimalizując pole do urzędniczej nadinterpretacji, która nie ma uzasadnienia i nie jest dobrem społecznym. Nie bać się PINB-u (Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego - przyp. red.), potocznie zwanego policją budowlaną. Są tam najrozsądniejsze osoby, jakie poznałem w trakcie moich poczynań remontowo-budowlanych. W większości wykonują one „brudną” robotę wynikającą właśnie ze złego podejścia innych organów. Mówiąc o nieprawidłowościach i złych urzędnikach nie sposób nie wymienić ludzi życzliwych i zdrowo myślących, którzy sami pragną zmian. Pomóżmy im naszą postawą, aby tak się stało. Skoro Wilanów słynie z przyjaznego podejścia do inwestora, dlaczego nie wymagać tego na Mokotowie?
Sadyba24.pl: Takie przyjazne podejście do inwestorów doprowadziło jednak w Wilanowie do tego, że parterowy drewniany dom ze skośnym poddaszem graniczy z kilkupiętrowym biurowym sześcianem, a ten z pałacem z wieżyczką i tralkami. Jak wyznaczyć granicę, aby powstrzymać starą Sadybę przed podobną zabudową?
Robert Grey: Tego typu zjawiska widzimy także na Mokotowie. W tych przypadkach urzędy z jakiegoś powodu nie poradziły sobie z sytuacją, chyba że miały wytyczne łączenia zabytku z modernizmem w tak eklektyczne założenia. Trudno komentować ogólnie, ale na pewno jest to rola dla dziennikarzy, aby takie sytuacje weryfikowali. Chodzę po Sadybie i cieszę się z większości napotkanych remontów domu, ogrodzenia, bruku czy nawet z większych inwestycji. O ile nie łamie się prawa, nasza lokalna społeczność powinna wspierać takie inwestycje z życzliwością. Tak w większości przypadków było u mnie, za co serdecznie Sadybianom dziękuję.
Sadyba24.pl: Mówi Pan, że w większości przypadków spotkał się Pan ze wsparciem i życzliwością wśród mieszkańców, ale przecież Pana remont wywołał również kontrowersje wśród niektórych sąsiadów. W liście do redakcji, który opublikowaliśmy pod koniec 2017 roku, jego autor poddawał w wątpliwość zgodność z prawem uzyskanych przez Pana zezwoleń budowlanych. Twierdził, że zrealizował Pan swoją wizję głównie dzięki Pana politycznym koneksjom. Po kontakcie z Panem i wyjaśnieniu sprawy zamieściliśmy stosowne sprostowanie, ale warto tu powiedzieć jeszcze raz, o co poszło.
Robert Grey: Autor listu do redakcji zarzucał, że złamałem przepisy budowlane i wywierałem naciski na urzędy, aby tylko zrealizować swoją wizję przebudowy domu. Wobec tej osoby podjąłem już odpowiednie kroki. Nie wdając się w polemikę z absurdalnymi zarzutami, powiem tylko tyle, że te domniemane polityczne przywileje nijak się miały do rzeczywistości, którą przeszliśmy. Co jak co, ale budowa naszego domu nie była błyskawiczna w żadnym wymiarze. Przypominam, że proces uzyskiwania zgód i realizacji inwestycji trwał aż trzy lata. Po waszej niezbyt fortunnej publikacji, przychodzili do mnie totalnie zaskoczeni sąsiedzi. Jeszcze w trakcie remontu większość osób, które przechodziły obok domu, często mówiło, że dom wygląda dobrze i że upiększy okolicę. To był ich naturalny odruch. Śmiali się czasami, gdy towarzyszyła mi przy pracy, wtedy jeszcze kilkuletnia córeczka z małym szpadelkiem. Generalnie ludzie byli życzliwi, cieszyli się, że coś się dzieje. Dziś, po tym wszystkim, mam tylko jedną nadzieję, że podobne insynuacje i oszczerstwa nie przydarzą się już żadnemu innemu mieszkańcowi Sadyby.
cdn.