Do dziś na całym świecie żyje około 3 tysięcy weteranów Powstania Warszawskiego 1944. Większość z nich – ok. 2 tysiące - mieszka w Warszawie. Z powodu złego stanu zdrowia wiele z tych osób nie wychodzi już z domu.
Spotkanie jednego z weteranów walk 1944 i posłuchanie jego wspomnień zdarza się więc rzadko. Jeszcze rzadziej zdarza się, by o tamtych czasach opowiadał powstaniec z Sadyby. Tak stanie się w najbliższy poniedziałek w Muzeum Powstania Warszawskiego. Na zaproszenie tamtejszego Centrum Wolontariatu odbędzie się spotkanie z Walentyną Słonecką ps. Wala, żołnierzem batalionu Oaza, która walczyła na Sadybie w Powstaniu Warszawskim. Kiedy wybuchły walki, miała 16 lat. Mieszkała w kamienicy przy Okrężnej 5a. Była harcerką Szarych szeregów i łączniczką batalionu Oaza.
Wala spotka się z publicznością w poniedziałek, 24 kwietnia o godzinie 18.00 w Muzeum Powstania Warszawskiego (w sali pod Liberatorem). Wydarzenie poprowadzi wolontariusz Tomasz Kwiatkowski.
Wywiad
Na zachętę przytaczamy wybrane fragmenty wywiadu z Walentyną Słonecką z 2005 roku. Pełny zapis rozmowy znajduje się w Archiwum Historii Mówionej na stronie internetowej Muzeum Powstania Warszawskiego.
Miejsce zamieszkania
Mieszkałam na Sadybie Czerniakowskiej, na [ulicy] Okrężnej [5A z mamą Leokadią Samorodow i wujkiem – bratem mamy – Mieczysławem Gawryłkiewiczem.
Bułeczki drożdżowe i płacz o sfałszowaną mąkę, czyli jak mama utrzymywała dom
Mama chwytała się wszystkiego, co tylko było możliwe. Ponieważ była świetną gospodynią, na przykład piekła bułeczki drożdżowe, które dostarczała do cukierni. Niestety niejednokrotnie płakała, bo wtedy produkty były fałszowane, na przykład mąka była fałszowana i czasami w ogóle nie rosło to [ciasto]. Wtedy rozpacz ją ogarniała, bo wkładała swoje pieniądze i zamiast zarobku, trzeba było to wszystko wyrzucać...
Raz jeden odważyła się pojechać na handel – i to właściwie zrobiła w takim akcie rozpaczy, bo moja mama się nie nadawała do żadnego handlu... Był okres, kiedy zachorowałam bardzo poważnie na nerki – to było kilka schorzeń naraz – byłam leczona prywatnie, trzeba było mieć na to pieniądze i moja mama zdecydowała, że pojedzie na handel, po prostu po masło.
Miała wielkiego pecha, bo kiedy się przesiadała z pociągu na pociąg (chyba w Koluszkach), podeszli do niej Niemcy i kazali jej otworzyć [walizki], bo mama nie woziła [zakupów] w jakichś zwykłych torbach, tylko w walizkach. Uważała, że to nawet bezpieczniej będzie, że nikt się nie przyczepi... Podeszli [do niej] Niemcy, kazali jej otworzyć walizki – wiedziała, że ma mnie chorą w domu, że musi się spieszyć za względu na mnie, za chwilę miała odjazd pociągu, do którego się przesiadała i... zostawiła te dwie walizki. Nie otworzyła, zostawiła je i przyjechała z niczym, zapłakana... Pamiętam moją reakcję – obiecywałam sobie wtedy, że pierwszego Niemca własną ręką zamorduję!
Ciężka szafka i Wojtek - o dniu wybuchu Powstania
Godzinę „W” pamiętam ze względu na ciężką szafkę, którą dźwigałyśmy. Była to szafka, w której były przygotowane leki, bo wiadomo było, że będą potrzebne. Niosłyśmy to do kościoła [ojców] Bernardynów. Szafka była strasznie ciężka – w środku były leki, a na wierzchu były garnki położone, żeby jakoś pozorować przeprowadzkę. Potem już zostałam w kościele.
W kościele był punkt sanitarny ipunkt zborny. Niedaleko od kościoła były reflektory, które były pilnowane przez Niemców, Niemcy też byli na Sadybie, na forcie, a część Niemców – chyba ośmiu było – przy reflektorze. Walka się zaczęła od zdobywania tych reflektorów. Walki nie widziałam, bo byłam w kościele. Natomiast utrwaliło mi się w pamięci, gdy jeden z naszych młodych chłopców – Wojtek – został ranny i zmarł. Bardzo chciał żyć, ale nie udało się mu pomóc. Tak że jedna osoba wtedy zginęła, pierwszego [dnia], pierwszej nocy, bo to w nocy było...
Mamy jeńców! Ale co z nimi zrobić?
Następnego dnia przyszedł rozkaz, że wojsko ma opuścić to miejsce i... odmaszerowali. Kawa się gotowała dla nich, Niemcy, którzy byli zdobyci, że tak powiem, jako jeńcy – ci, którzy pilnowali reflektorów – byli zamknięci w piwnicy i ksiądz został z tymi jeńcami i z tą kawą gotującą się. Wtedy właśnie [ksiądz] mnie prosił „Słuchaj, poleć za wojskiem i dowiedz się co ja mam robić! Co mam robić z tymi Niemcami? Nie wiem, co dalej!”. Pobiegłam za nimi. Dobiegłam do naszego oddziału i przekazano mi, żeby ksiądz wypuścił tych jeńców (przecież na forcie pozostali jeszcze Niemcy)]. To był początek Powstania, tak wyglądał...
„Na Morszyńskiej wyjęto dachówki”
Potem była przerwa, bo Niemcy nadal byli w forcie (przy Powsińskiej – przyp. red.) i w tym czasie naszych wojsk już naturalnie nie było, natomiast dostawałam polecenia. Między innymi miałam takie polecenie – na ulicy Morszyńskiej wyjęto dachówki tak, żebym mogła mieć miejsce, z którego mogę obserwować fort. Notowałam sobie (to było moim zadaniem – notowanie), co się dzieje w forcie, kto tam wjeżdża, ile samochodów wyjeżdża, w którą stronę najczęściej patrzy wartownik – no takie różne, taka obserwacja fortu.
Takie miałam zadanie i już podczas Powstania drugie [zadanie], to było pilnowanie naszego rannego żołnierza, [który leżał w domu mojej koleżanki Basi Zalewicz-Siemiątkowskiej przy ulicy Morszyńskiej 13. Opiekowałyśmy się nim z Basią na zmianę].
Szpital w bloku przy Morszyńskiej
[W kościele nie było punktu sanitarnego]. Natomiast był szpital (chyba były dwa szpitale na Sadybie z tym, że ja miałam kontakt tylko ze szpitalem, który był naprzeciwko mojego domu), to był tak zwany blok, tak się go nazywało, bo to był rzeczywiście blok na ulicy Okrężnej [róg Powsińskiej] i tam był szpital powstańczy... Tam między innymi też moja mama leżała. Dopóki nie znalazła się w szpitalu, byłam na forcie, ale jeszcze w międzyczasie [...] byłam u mojej koleżanki, u której był ten ranny, którego pilnowałyśmy we dwie. To było u państwa... Siemiątkowscy się nazywali i ten ranny u nich leżał. Myśmy na zmianę pilnowały tego rannego, a potem byłam na forcie. Czekało się na wydawane rozkazy.
„Żołnierz nie poszedł, a ja przebiegłam” - Rajd po pieczątkę mimo świstu kul
Niemcy zaczęli walić bardzo mocno z Królikarni na Sadybę. Dostałam taki rozkaz: przy alei Sobieskiego był czerwony dom, w którym byli nasi ludzie, między innymi był pan, który robił pieczątki. I wtedy, kiedy Niemcy tak strzelali z Królikarni, kiedy było bardzo niebezpiecznie, dostałam rozkaz dotarcia do tego domu po pieczątkę.
Jak dotarłam do ulicy Okrężnej, czekało mnie potem przebiegnięcie przez odsłonięte pola do tego domu. Było to niebezpieczne, bo wtedy leciały pociski. Jak doszłam do ulicy Okrężnej, stał tam akurat jakiś nasz wartownik – powstaniec i powiedział mi „Słuchaj, przecież teraz nie możesz tam biec, bo to jest niebezpieczne, a chodzi tylko o pieczątkę. Idź i powiedz porucznikowi..” – a wysłał mnie porucznik „Kmicic” – „że jest taka sytuacja, żeby wiedział, że jest bardzo niebezpiecznie”.
Wróciłam do porucznika „Kmicica”, powiedziałam mu to, a wtedy porucznik „Kmicic” rozkazał, żebym nie tylko ja poszła, ale i ten żołnierz, żebyśmy razem poszli. Żołnierz nie poszedł, a ja przebiegłam. Przebiegłam, wszyscy byli zdumieni w tym domu, że ja się tam znalazłam. Powiedzieli mi z kolei „Nie wychodź, przeczekaj!”. Ale ja, ponieważ już taki rozkaz groźny dostałam, to powiedziałam, że z tą pieczątką przebiegnę z powrotem. I przebiegłam, i przyniosłam.
Pieniądze od Kotlewskiego i głód, czyli wysiedlenie z Sadyby
Dojechaliśmy do Dworca Zachodniego, chyba to był Dworzec Zachodni. Tam wyładowano nosze i tam, na Dworcu Zachodnim byli też różni inni, ale chodzący, moi znajomi z Sadyby.
Na Sadybie była apteka prowadzona przez pana Kotlewskiego. Położyłam się na noszach obok mamy, przykryłam się razem, jakąś kołdrę miała. Podszedł do mnie pan Kotlewski i zapytał „Czy masz jakieś pieniądze?”, ja mówię, że nie mam, bo rzeczywiście nie miałam i pamiętam, że... Wyjął jakieś pieniądze i mi dał. Pamiętam, że ludzie siedzieli i jedli, a ja byłam strasznie głodna!
Kup Pan zupę i lody, czyli kwitnie życie na ruinach Sadyby
Nasz dom ocalał. Ale ludzie zajęli to mieszkanie. Miałam prawo do tego mieszkania, ale miałam tylko szesnaście lat...[...] Poszłam do państwa Kotlewskich i zapytałam, co mam robić w tej sytuacji. Oni powiedzieli: „Wracać” – bo przyjechałam właściwie tylko się rozeznać. „Pojedź, zabierz co tam masz i wracaj tutaj”. A ja tam nic specjalnego nie miałam, kołdrę przywiozłam na plecach. Jak wracałam, pamiętam taki obrazek – jakaś rodzina wracała z małymi dziećmi, wiozła worek kartofli ze sobą, żeby było co jeść...
Pamiętam, że jak szłam na Sadybę (jeszcze za pierwszym razem, jak przyjechałam zobaczyć co na tej Sadybie słychać), to było przedziwne, bo człowiek szedł między ruinami, a tam... kwitło życie. To jakąś zupę ktoś sprzedawał, nawet lody ktoś sprzedawał... Kwitło życie, ludzie zaczęli się odradzać po prostu, miasto się zaczęło odradzać na ruinach.