Skrzyżowania św. Bonifacego z Bernardyńską już nie ma. W tym miejscu - jeszcze do lat 1970. - przebiegała granica między zamożniejszą inteligencją a biedniejszymi robotnikami, chłopami i przestępcami. Opisuje ją jeden z mieszkańców tamtej okolicy.
Obecna stara Sadyba przed II wojną św. była pełną zieleni oazą spokoju, zemieszkałą przez urzędników, przedsiębiorców i oficerów z rodzinami. Już wtedy inteligenckie miasto-ogród, jak zwano Sadybę, rozwijało się na granicy z robotniczo-przestępczym Czerniakowem. Granicę tę najlepiej obrazuje nieistniejące już skrzyżowanie św. Bonifacego i Bernardyńskiej. Opisał je zmarły w ubiegłym roku Marek Karpiński, literat, polityk i właściciel zabytkowego dworku nad Jeziorkiem Czerniakowskim, w swojej książce "Puzzle pamięci" z 2021 roku. Oto fragment jego opowieści.
Następny dom miał ciekawą architekturę: na murowanych piwnicach, wyniesionych gdzieś półtora metra nad poziom gruntu, wznosiła się drewniana budowla. Mieszkali w nim między innymi Andrzej Bonarski i Arika Madeyska. Andrzej wtedy jeszcze nie prozaik, ani nie marszand dzieł sztuki; był prostym absolwentem matematyki – dziedziny, w której się nigdy nie realizował. Arika, malarka, wyjechała potem do Paryża. Ostatnio odbyła się w Warszawie wystawa „Oni wybrali Paryż”, gdzie wystawiane były także jej prace. Przedtem Arika, jeszcze ze swoim mężem Madejem (skrót od znanego zbójcy), mieszkała w dworku mojej mamy. Obowiązywało zagęszczenie kwaterunkowe i moja mama uważała, że jako lokatorów lepiej jest mieć malarzy niż nożowników. Zresztą domek na Bonifacego był własnością mojej babki, tyle, że całkowicie przejętą przez kwaterunek. Mąż Ariki, również malarz, był alkoholikiem i Marek Nowakowski pisał o nim jako o Aniele Zagłady.
Wiadomo, że artyści klepią biedę, więc chwytają się najrozmaitszych chałtur. Pamiętam jak Andrzej z Ariką malowali parasole ogrodowe o kawiarni. Modna wówczas była sztuka abstrakcyjna jako odreagowanie socrealistycznej poprawności. Wielkie białe koła rozpostarte były na trawie. Oboje używali techniki taszystowskiej. Po prostu maczali w farbie pędzle i chlapali nimi na płótno. Powstawało w ten sposób mnóstwo barwnych kropek na białych kołach przyszłych parasoli. Poruszając się po okręgu, zmieniając miejsce pryskania i kolor farby tworzyli awangardowe malowidła. Awangarda była wtedy w modzie – nawet firanki i filiżanki musiały być w obowiązkowe „pikasy”. Nazwisko tego hiszpańskiego malarza służyło jako symbol sztuki abstrakcyjnej, której skądinąd nigdy nie uprawiał. Chlapali farbą oboje, ale tylko Arika miała papiery zaświadczające, że jest artystką. Widok ten zlikwidował moją fascynację awangardą z jednej strony, zaś moje zaufanie do dyplomów Akademii Stuk Pięknych z drugiej.
Za domem, gdzie mieszkali Arika i Andrzej, było właściwe skrzyżowanie, przebiegał bruk ulicy Bernardyńskiej. Były to tak zwane „kocie łby” (kalka z niemieckiego Kopfsteinflaster) – stosowana do lat 50. XX wieku technika brukarska, która zalecała się tym, że kamień polny, który był na miejscu, służył jako główny budulec. Także i tym, że trakcji konnej (dominującej w owym czasie) dawała dobre oparcie pod kopyta, tak aby się nie ślizgały. Wadą zaś była nierówna powierzchnia, na której wykręcały się kostki, pojazdy terkotały niemiłosiernie, rujnowały zawieszenie i nie mogły rozwijać szybkości. Cała jakby zrobiona z małych „śpiących policjantów”.
Ulica ta powstała dzięki założeniu Stanisława Herakliusza Lubomirskiego, marszałka wielkiego koronnego, który stworzył trójkąt według projektu Tylmana z Gameren, obejmujący tak zwaną Łazienkę (która za czasów Stanisława Augusta przekształciła się w Łazienki Królewskie) dalej Kościół na Placu Bernardyńskim oraz pałacyk Myśliwski nad Jeziorkiem Czerniakowskim (następcą jego jest dworek, w którym z czasów Lubomirskiego pozostał jedynie kominek). Ten ostatni bok trójkąta tworzył właśnie ulicę Bernardyńską. Domy na niej miały charakterystyczne ganki, gdyż mogły też służyć jako karczmy. Przede wszystkim 14 maja, w dzień świętego Bonifacego, którego relikwie ofiarowane Lubomirskiemu przez papieża Innocentego spoczywały (i spoczywają) pod ołtarzem kościoła. Odbywał się wtedy wielki odpust uwieczniony na przykład pędzlem Maksymiliana Gierymskiego. Ale i w zwykłe, powszednie święto wierni, nasyciwszy swój duchowy wymiar, mogli skrzepić i cielesność. To po prawej stronie; lewa była pusta, aż do powstanie figury ufundowanej przez mego dziadka i pana Grochalę (miejscowego potentata i właściciela sklepu na Sadybie). Dalej był dwupiętrowy murowany dom (jedyny murowany i jedyny, który ostał się ze starej zabudowy wśród punktowców osiedla Bernardyńska). Budownictwo murowane nie dominowało w tym rejonie, aż do rogu z Bonifacego gdzie (naprzeciw tego „artystycznego”) stał dom Górniaków.
Dom ten był zbudowany z cegły. Niby nic dziwnego - z tego materiału najczęściej stawia się budynki. Ale była to cegła specjalna: kradziona (rzadko co miało u Górniaków inną proweniencję) oraz rozbiórkowa. Właściwszym słowem byłoby „ruinowa”. Miała różne barwy dzięki różnym datom pochodzenia, odmiennym sposobom wypalania: tak w procesie produkcji jak i w procesie historycznym – niektóre całkiem solidnie osmolone płomieniami Września, Powstania lub miotaczy hitlerowskich Vernichtungskommando. Zlepione były niezręczną, chałupniczą murarką, a te niewymiarowe przyciskały papę dachu, chroniąc ją przed podmuchami wiatru.
Powojenna historia warszawskich cegieł to temat na osobne opowiadanie. Najpierw było ich w nadmiarze. Na Muranowie nie poradzono sobie z ich wywozem i pobudowano całą dzielnicę na pagórkach gruzu. Z ich ułomków zbudowano Stadion X-lecia. Sam bawiłem się w ruinach wrzucając cegły do zsypu, który pozostał w jedynej ocalałej ścianie budynku, na którą się wspinałem – odpowiadał mi głuchy turkot spadającego gruzu. Warszawski bandyta zdybawszy kogoś w ciemnej ulicy proponował: „Kup pan cegłę”, co stanowiło elegancką zamianę zwykłego rabunku w stosunek ekonomiczny kupna-sprzedaży. Czasami nawet posługiwał się sloganem reklamowym: „Kup pan cegłę za sto złotych – cegła lepsza od kapoty”. Z czasem gruz uprzątnięto, małe cegielnie zamknięto, postawiono na wielką płytę. Cegła stała się towarem poszukiwanym. Teraz mrowiło się od ogłoszeń: „Kupię cegłę”. A nie było to łatwe – trzeba było mieć dojścia, chody, znajomości. Nastała bowiem epoka nie tylko wielkiej płyty ale i wielkiego braku. Dopiero po 1989, gdy nastał kapitalizm, cegła stała się normalnym towarem rynkowym.
Wracając do domostwa Górniaków. Ten parterowy domek miał małą kubaturę – gdzieś 3m x 4m x 2,5m. A Górniaków było dwunastu. Jednak nie było strasznego zagęszczenia, bo przynajmniej trójka z nich zawsze przebywała aktualnie w więzieniu. Zakłady penitencjarne nie tylko walczyły z zagęszczeniem ale też przyzwyczajały do życia w ciasnocie. Byli to bowiem bandyci. W wykonaniu jednego z nich widziałem bójkę na noże. Nie była to z żadnej strony próba zabójstwa czy celowego ciężkiego uszkodzenia ciała. Był to raczej rodzaj zawodów szermierczych ze ściśle określonymi regułami i ściśle wyznaczonym polem trafień. Przeciwnicy rozebrani do podkoszulek i spodenek kłuli się i cieli po ozdobionych tatuażami rekach i nogach. Głowa i korpus były wyłączone. To był jakby negatyw szermierki, jaką ja uprawiałem. Ze sznytów (blizn) byli tak dumni, jak burszowie ze swoich szram. Dziś sznyty są śladami samookaleczeń i autoagresji. Wtedy były oznaką szlachetnego współzawodnictwa. Przy Górniakach można było się czuć bezpiecznie: obcy się ich bali, swoim nic nie zrobili. Bandyci tego czasu wtapiali się w lokalną społeczność zamiast ją terroryzować.
Przeciwnicy rozebrani do podkoszulek i spodenek kłuli się i cieli po ozdobionych tatuażami rekach i nogach. Głowa i korpus były wyłączone. To był jakby negatyw szermierki, jaką ja uprawiałem. Ze sznytów (blizn) byli tak dumni, jak burszowie ze swoich szram. - Tak o rodzinie lokalnych rzezimieszków, Górniaków, pisał w poprzednim odcinku swoich wspomnień Marek Karpiński. Dziś w trzecim, ostatnim odcinku opowiadania o nieistniejącym już skrzyżowaniu z pogranicza Czerniakowa i Sadyby poznajemy ludzi ze służb bezpieczeństwa.
Śródtytuły pochodzą od redakcji
Tekst - dzięki uprzejmości autora - opublikowaliśmy jako pierwsi na wiele lat przed ukazaniem się książki
Choć dziś trudno to sobie wyobrazić, jeszcze 25 lat temu nad Jeziorkiem Czerniakowskim pasły się krowy. Zabawną anegdotę związaną z koegzystencją krów i pobliskiego klubu piłkarskiego przywołuje mieszkaniec starej Sadyby, Kazimierz Wijata.
Blisko 35 lat temu Sadyba przeżyła swój największy pożar w historii – w płomieniach stanął drewniany domek na Jeziorku Czerniakowskim.
Ogródki działkowe przy Jeziorku Czerniakowskim. Skąd się wzięły, kiedy powstały? Nieznaną historię opowiada Kazimierz Wijata.
Od kilku lat Sadybianie tłumnie uczestniczą w potańcówkach w stylu lat 30., które odbywają się na Skwerze Starszych Panów. Niewielu jednak wie, że są one mocno zakorzenione w lokalnej tradycji. O ich odpowiedniku w latach 40.-60. – zwanym Dechami - opowiadał zmarły w 2019 roku Kazimierz Wijata.
Od kilku lat mieszkańcy starej Sadyby tłumnie przychodzą na Skwer Starszych Panów, by w jeden czerwcowy wieczór potańczyć do muzyki z lat 30. Na scenie gra orkiestra, a na parkiecie i pod nim, na eleganckim chodniku z kostki granitowej, w świetle gazowych latarni, pląsają pary przebrane w stylowe stroje z epoki. Niewielu sadybian jednak wie, że te współczesne potańcówki mają swoją długą tradycję na starej Sadybie. Opowiedział nam o niej Kazimierz Wijata, długoletni mieszkaniec osiedla.
Mamy koniec lat 40. ubiegłego wieku. W Parku Szczubełka tuż przy tzw. „Bloku”, czyli domu Spółdzielni Oficerskiej na rogu Powsińskiej i Morszyńskiej, lokalne władze właśnie wybudowały drewnianą scenę i parkiet. Miejsce to od razu zostaje ochrzczone i nikt nie mówi o nim inaczej jak - „Dechy”. Dlaczego? Odpowiedź rodzi się sama. Scena wybudowana była z desek na podwyższeniu, a parkiet do tańca stanowiły również deski, tylko ułożone na ziemi. Dla miejscowej dziatwy scena, a właściwie jej spód staje się ulubionym miejscem przesiadywania. Tu można było ukryć się przed wzrokiem starszych, a jednocześnie był to doskonały punkt do obserwacji tego, co działo się na scenie i parkiecie.
Działo się wiele. Na Dechach odbywały się imprezy z okazji różnych świąt państwowych (takich jak 1 maja czy 22 lipca). Scenariusz był zawsze taki sam - najpierw występowali artyści scen warszawskich, potem odbywała się zabawa taneczna. W takiej formie Dechy w Parku Szczubełka funkcjonowały raptem kilka lat.
Następuje kilkuletnia przerwa i dopiero po wybudowaniu Domu Kultury (domek obecnie znany jako WOPR-ówka) w połowie lat 50. następuje przeprowadzka nad Jeziorko Czerniakowskie. Tu Dechy odżyły, więcej - nabrały nowego blasku. Oprócz kontynuacji programu z Parku Szczubełka – który, nazwijmy to, miał galowy charakter - są organizowane i zwykłe ludowe zabawy. W takich dniach nie było już monologów, skeczy czy arii. Była za to orkiestra Wojsk Ochrony Pogranicza (WOP – nieistniejąca jednostka ze św. Bonifacego) i były tańce.
Zaczynało się wszystko od części otwartej, czyli występów dla publiczności, po czym zapełniał się parkiet. W odróżnieniu od bezpłatnych imprez okolicznościowych, na które w całości wstęp był wolny, tu na tańce można było wejść dopiero po wykupieniu biletu. Najlepsze zabawy na Dechach odbywały się w wiosenne i letnie dni, na koniec tygodnia pracy.
Podczas tych oficjalnych zabaw jak i tych ludowych występowali oprócz zawodowców różni artyści amatorzy. Jednym z nich był Pan Rysio, zwany - „Presley”. Śpiewał on przy akompaniamencie gitary piosenki Elvisa Presleya oraz innych wykonawców zachodnich.
"Rysio Presley" był znany w Warszawie, bywał chyba na wszystkich estradach w mieście, wszędzie, gdzie coś się działo. Śpiewał m.in. na Bielanach, Powiślu i w Powsinie. To był młody człowiek, około 25-30-letni, zawsze otoczony sporą grupą sympatyków.
Był dla nas przeciwwagą dla propagandy ze sceny. Z okazji 1 maja ktoś zawsze musiał przecież wygłosić "mowę". Prelegenci wiedzieli, że muszą mówić "krótko i węzłowato", bo ludzie czekają na artystów - a byli wśród nich tak znakomici i bardzo wówczas znani jak Hanka Bielicka, Adolf Dymsza, czy Wacław Jankowski. Jeśli jednak oficjalna przemowa przeciągała się, ludzie - nie czekając na jej koniec – szukali wzrokiem "Rysia Presleya”. Ten siedział wtedy na trawie koło Jeziorka, akompaniując sobie na gitarze. Krótko po pierwszych taktach niemal cała widownia przenosiła się w jego okolice. Każdy chciał posłuchać modnych wtedy piosenek, których w radiu nie "puszczali". Nie zawsze jednak „Presley” śpiewał nad brzegiem Jeziorka. Bywało, że dostawał również możliwość występowania na głównej scenie. Działo się to jednak dopiero pod koniec programu, po występach znanych artystów.
Nie można nie wspomnieć też o sprzedaży obnośnej, która była obecna nad Jeziorkiem. Było to związane z plażą jak i samymi Dechami. Często kręcili się tu różni handlarze oferujący lody czy obwarzanki, które były wtedy największym przysmakiem i to nie tylko dla dziatwy.
Wszystko ma jednak swój koniec. Dom Kultury stoi nad Jeziorkiem do dzisiaj, nie ma jednak swojego właściciela. Dechy zaś zniknęły gdzieś w połowie lat 60., zostawiając po sobie tylko wspomnienia. Jedynym materialnym śladem tamtych dni jest zdjęcie, które zachowało się w archiwum klubu sportowego Delta Warszawa, mieszczącego się po sąsiedzku od Domu Kultury. Na zdjęciu z 1959 roku widać ludową zabawę na Dechach przy ulicy Jeziornej.
Tyle wspomnień Kazimierza Wijaty. Ponieważ wiemy, że pamięć po latach lubi płatać figle, zachęcamy do kontaktu osoby, które mogą wnieść coś nowego do naszej historii. Czekamy na informacje pod adresem Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..
Wspomnienia Kazimierza Wijaty, zmarłego w 2019 roku mieszkańca starej Sadyby i działacza Delty Warszawa, spisał i opracował Andrzej Trzeciakowski, prezes klubu sportowego znad Jeziorka Czerniakowskiego, entuzjasta starej Warszawy. Dziękujemy obu panom za opowiedzenie tej historii. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji. Oryginalny tekst ukazał się w marcu 2016.
Pawilon sąsiedzki na Sadybie, powstały ze środków budżetu obywatelskiego, kończy swój pierwszy rok działalności. Choć miasto lubi się nim chwalić, to nie stwarza przyjaznych warunków do rozwoju w kolejnych latach. O lokalnym domu kultury też nie chce rozmawiać.
Jeziorko Czerniakowskie inspiruje kolejne pokolenia. Pochodzący z Sadyby, student etnologii UW poświęcił mu swoją pracę licencjacką. Zebrał w niej wspomnienia mieszkańców dotyczące m.in. życia towarzyskiego w domku na palach, zawodów sportowych, imprez tanecznych i innych wydarzeń, które miały miejsce w latach 50. i 60. w obecnym rezerwacie.
Młodzi mieszkańcy Sadyby próbowali wyremontować boisko do kosza poprzez budżet obywatelski. Po kilku nieudanych próbach z pomocą przyszedł Zarząd Zieleni.
W czwartek, 18 lipca o północy mija termin zgłaszania uwag do planu miejscowego dla rejonu ulicy Patkowskiego.