Takie historie są nam potrzebne, by poczuć, że Polacy – choć zrobili Żydom wiele złego - nie byli tacy najgorsi – jakby od niechcenia rzuca na odchodnym Ewa Kozińska. Uśmiechnięta, elegancka pani w średnim wieku chętnie opowiada. Kiedy wydarzyła się ta historia, nie było jej jeszcze na świecie. Ci co jej doświadczyli, bohaterowie żydowskiego epizodu z czasów wojny, nie chcą mówić. Albo mówią niechętnie. Twierdzą, że to nie ważne. Że nie ma o czym opowiadać. Że nie pamiętają.
Jestem Ania, jestem szczęśliwa
Najważniejsza z tych, którym z trudem przychodzi wspominać dawne czasy, nazywa się Anna Groszkiewicz. Wojnę przetrwała na Sadybie. Pytana o dzieciństwo, nieodmiennie powtarza, że była oczkiem w głowie swojej rodziny. Miała wszystko, czego tylko chciała. – Byłam tam najmłodszym dzieckiem, które wszyscy rozpieszczali – przyznaje. – Przyzwyczaiłam się do tego, że wszyscy się mną zajmują –dodaje.
Była szczęśliwa. I rozpieszczana. Do tego stopnia, że – jak twierdzi - w pierwszej klasie szkoły podstawowej nie umiała ani pisać, ani czytać. Nauczycielki nie ośmielały się jej pytać i strofować za brak postępów. Nie chciały „podpaść” jej tacie. Gerwazy Kotlewski był emerytowanym wojskowym w średnim wieku, który sprzedał dom na Żoliborzu, by osiąść na Sadybie i otworzyć tu jedyną w okolicy aptekę. Magister farmacji, były oficer prowadzący wojskowe składy apteczne, a obecnie prywatny aptekarz – takie wykształcenie i zawody zapewniały mu wysoką pozycję w małej przedwojennej społeczności miasta ogrodu.
Mała Ania mieszkała na Sadybie razem z Gerwazym, jego żoną Anielą, ich dziećmi 16-letnim Witoldem i 12-letnią Alinką. Oraz z jeszcze jednym chłopcem, którego imienia nie chce wyjawić. Wychowywała się w pięknym parterowym domu z ogrodem i stylową ławeczką przy św. Bonifacego 18. Tego domu już nie ma. Pani Anna pamięta tylko, że stał naprzeciwko cmentarza. Po wojnie zmieniono numerację ulic. Wtedy to był numer 18, a dziś? Na szczęście jest trop – nasza bohaterka przypomina sobie, że kilkanaście lat temu dom został sprzedany firmie. Jeśli naprzeciwko cmentarza i działka w posiadaniu firmy, to musi to być elegancki dom przerobiony na biura przy Bonifacego 112. Wnuczka Kotlewskich, Ewa Kozińska, potwierdza.
A więc żyli w dużej rodzinie. Ale poza Kotlewskimi na horyzoncie pojawia się też mama Ani, Elżbieta. Ania widywała się z mamą co tydzień. Mama przyjeżdżała do niej, ale też do cioci i do wujka Kotlewskich, na odwiedziny. Jak spędzały czas matka z córką, nie wiadomo. „Było miło i wesoło” – zamyka zdawkowo Anna Groszkiewicz.
Cięcie. Wojna się skończyła. Kotlewscy i ich dzieci przeżyli, a ona wraz z mamą i jej powojennym mężem, Groszkiewiczem, sprowadza się do Gdańska. Pani Anna pamięta scenę z dworca, kiedy odprowadzają ją na pociąg do jej nowego domu nad morzem. Cała rodzina Kotlewskich, jej mama i ona, wszyscy płakali. - Wakacje zawsze spędzałam na Sadybie, gdzie wszyscy mnie kochali – wspomina Anna Groszkiewicz. Kontakt z Warszawą powoli jednak zamierał.
Odkrywanie drugiej Ani
Kilka lat przed śmiercią, kochana mama Ani wyznaje jej rzecz dziwną, szokującą - że nie jest jej mamą! Gdy Ania się o tym dowiaduje, jest już dorosłą kobietą po 60-tce, która swoje już o życiu wie. Która wie, kim jest. Dotąd jej świat jest poukładany. Ma rodzinę, mamę i tatę. – Wychowywałam się w normalnej rodzinie, uczyłam się, skończyłam studia i pracowałam – opowiada o tamtych czasach Anna Groszkiewicz. Wie, że Kotlewscy to wujek i ciocia, tak się do nich zwracała. Dla sąsiadów, nauczycieli i koleżanek była jeszcze jedną córką Kotlewskich – jak do nich mówiła przy obcych, tego pani Anna nie pamięta. Ale jeśli mama nie jest mamą, to gdzie jest prawdziwa mama? Gdzie jest tata?
Anna Groszkiewicz zaczyna drążyć. Od przyszywanej mamy, która do końca życia pozostanie dla niej po prostu mamą, dowiaduje się o swojej nowej, prawdziwej tożsamości. W kilka chwil z Polki staje się Żydówką. Naprawdę ma na nazwisko Szydłower. Anna Szydłower. Tak nazywał się jej ojciec, Michał Józef.
O przedwojennej historii Szydłowera wiadomo niewiele. Na pożółkłej fotografii z 1937 roku widać, jak wpatruje się w niego z zachwytem i uśmiechem na twarzy czarnowłosa dziewczyna z orlim nosem. To Bronka Karaś, a właściwie już Szydłower, bo to zdjęcie ślubne z 1938 roku, gdy miała 31 lat. Na znacznie wcześniejszej fotografii, uśmiechnięta 14-letnia Bronka pozuje z dwójką swoich młodszych braci, Moniusiem i Karolem (kilka lat później zginą w Getcie). Tata był wesoły, chętnie grał w piłkę nożną – oswaja postać swojego ojca Anna Groszkiewicz.
Dwa lata po ślubie Bronka i Michał mieszkają razem w warszawskim getcie, przy Twardej 7. 25 marca 1940 roku rodzi się im tam mała Ania. Nie nacieszą się wspólnym życiem. Dwa lata później, w połowie 1942 roku, wraz z większością mieszkańców Getta Michał wchodzi do wagonu i odjeżdża w nieznanym sobie kierunku. Matka z córką zostają same. Mają za co żyć. Matka pracuje w fabryce w Getcie, jednej z tych, które utrzymano, by dalej produkowały dla Niemców. Przez cały czas pobytu Bronki z małą Anią w Getcie, pomaga im siostra ojca, Eda Szydłower (po wojnie znana jako Elżbieta Groszkiewicz, „przyszywana” mama Ani). Mieszka po aryjskiej stronie, tam też pracuje w niemieckiej firmie handlu bronią przy placu Trzech Krzyży. Ma kontakty. Troskliwie zajmuje się małą Anią, zabiera ją z Getta na spacery do Ogrodu Saskiego. Obie wyglądają na Polki, nie wzbudzają podejrzeń.
Po wywiezieniu męża, Bronka Szydłower wie, że nie może dalej tkwić w obecnej sytuacji, że pilnie musi szukać lepszego życia dla swojej córki. I to najlepiej poza murami Getta. Na szczęście, Ania ma „właściwy” wygląd. Pomysł na lepszą przyszłość dla dziecka natychmiast podchwytuje ciotka Eda. Oferuje, że przeprowadzi Anię na drugą stronę i znajdzie jej schronienie. I faktycznie umieszcza ją w polskiej rodzinie. Odpłatnie. Podczas gdy 2,5-roczna Ania próbuje wtopić się w nowe otoczenie, do obozu wywieziona zostaje jej matka. Jak dowie się po latach ciotka Eda od przyjaciółki rodziców, Bronka trafia najpierw do Częstochowy, potem do Majdanka - tam spotyka się z mężem. Oboje giną w tym samym obozie. Mimo śmierci rodziców Ani, ciotka nie opuszcza dziewczynki – sprawdza co jakiś czas, jak jej się wiedzie. Gdy uznaje, że źle, po kilku miesiącach pobytu, postanawia znaleźć dziewczynce inne miejsce. Kontaktuje się ze swoją przyjaciółką, Zofią Miłoszewską, działaczką PPR. Ta jest przyjaciółką Marii Strzeleckiej z domu Szczeblewskiej – siostry Anieli Kotlewskiej z Sadyby. I tak mała Ania trafia do Gerwazego i Anieli Kotlewskich na Sadybę.
Marzenia mieszają się z jawą
Tu opowieści małej Ani, która stała się dorosła, i wnuczki Kotlewskich, Ewy Kozińskiej, nieco się różnią. Anna Groszkiewicz (a właściwie Szydłower) umiejscawia swój sadybiański raj w domu na św. Bonifacego. Ewa Kozińska oponuje. Tu przenieśli się dziadkowie dopiero po wojnie – dowodzi. Z opowieści wnuczki Kotlewskich wynika, że jej dziadkowie sprowadzili się na Sadybę w 1935 roku. Wcześniej mieszkali we własnym domu na warszawskim Żoliborzu, przy ulicy Bohomolca. Po odejściu na wczesną emeryturę, 52-letni Gerwazy Kotlewski zdecydował się zacząć nowe życie – sprzedał tamtą willę i wynajął nową, na Sadybie, na rogu Swoszowickiej i Okrężnej (adres: Okrężna 60). Nie była to dla niego rewolucja - domy w okolicach Fortu przy Powsińskiej były przecież zamieszkałe w dużej mierze przez wysokich oficerów wojska polskiego, czuł się więc w takim otoczeniu jak u siebie. Zmienił jednak rolę – z wojskowego stał się przedsiębiorcą. Otworzył jedyną w okolicach aptekę, na rogu Goraszewskiej i Powsińskiej. Wszyscy go znali, wszyscy poważali.
Jak to się stało, że nikt nie zauważył, jak w rodzinie szanowanego i obserwowanego jak każdy wzór obywatela, pojawiła się nagle mała dziewczynka? Anna Groszkiewicz nie pamięta. Ewa Kozińska ma jednak swoją teorię. - Dom na Swoszowickiej zawsze był otwarty dla ludzi. - mówi. Rodzina Państwa Kotlewskich po prostu w czasie wojny udawała, że jest liczniejsza - dodaje. Magdalena Jowdiuk, druga wnuczka Kotlewskich z ich córki Aliny, też jak Kozińska, urodzona dziesięć lat po wojnie, oferuje inne wytłumaczenie, zapewne zasłyszane od swojej mamy lub babci. Dzieci dziadków, Witold i moja matka Alina – mówi pani Magdalena – nauczeni zostali koniecznej w warunkach okupacji i trwającego holokaustu ścisłej, całkowitej dyskrecji oraz nieustannego zwracania uwagi, czy w pobliżu domu dziadków nie kręcą się Niemcy lub inne osoby obserwujące lub wypytujące, co dzieje się w domu Kotlewskich i ich sąsiedztwie. Pani Magdalena stawia sprawę jasno: - Moja mama i jej brat przedstawiali sytuację tak, jak gdyby Anna Groszkiewicz (…) była ich rodzeństwem.
Przez willę przewijało się stale wielu ludzi. A to kuzynowie z Łomżyńskiego, którymi się opiekował Gerwazy Kotlewski. A to znajomi, którzy wpadali na niedzielny obiad (nierzadko przy stole siadało i 20 osób). Na stałe gościła też w domu Kotlewskich druga rodzina - przyjaciółka babci z dzieckiem.
Ta społeczna otwartość nie brała się znikąd. - Trzeba pamiętać, że moja babcia Aniela, zanim wyszła za mąż za mojego dziadka, prowadziła dom mody na ul. Zgoda – argumentuje Ewa Kozińska. Szyła modne kreacje dla elit. Była osobą obracającą się w towarzystwie. Pochodziła z bogatej rodziny. - Zawsze miała służącą – podkreśla Kozińska. Dopiero po zamążpójściu, została – jak to się mówiło - przy mężu. Ale wciąż otaczała się wyemancypowanymi koleżankami. Jej siostra, Maria Strzelecka, zwana Marychną, żona zmarłego jeszcze przed wojną prezesa PZU, była od zawsze lewicująca. Nie przeszkadzało jej to posiadać służącą i samochód z szoferem (rzadkość w tamtych czasach). I to mimo że szofera potrzebowała w zasadzie po to tylko, by odwoził ją co tydzień do fryzjera. To właśnie ta Maria Strzelecka namówiła siostrę, Anielę Kotlewską, by – pomimo grożącego za to wyroku śmierci - przechowała żydowskie dziecko, Anię Szydłower.
W domu przy Okrężnej 60 mała Ania mieszkała od wiosny 1943 do sierpnia 1944 roku. Do ostatnich dni Powstania. Wtedy dom ten wraz z innymi domami na Okrężnej został spalony przez Niemców, a mieszkańcy wyrzuceni. Gerwazy, Aniela i wszystkie osoby, którymi się opiekowali (z wyjątkiem syna Witolda), przenieśli się do Piotrkowa Trybunalskiego. Przebywali tam do wiosny 1945 roku, kiedy to wrócili na Sadybę, na ul. św. Bonifacego 80. Zamieszkali w wynajętych pokojach na parterze, w willi należącej do rezydujących na piętrze pań Nadieżdy i Tamary. Choć przyszło im mieszkać w wynajętych pokojach domu, żyli dostatnio. Nadal mieli służącą. Mimo trudności materiałowych na rynku, babcia ubierała się zgodnie z najnowszymi trendami zachodniej mody. Miała stały dostęp do aktualnych wydań magazynu z modą „Elle” – czyli czegoś, co było szczytem luksusu, poza zasięgiem przeciętnego Polaka w tamtych czasach.
W nowym domu Kotlewskich przy Bonifacego mała Ania przebywała niecały rok. W 1946 opuściła go ze swoją mamą-ciocią, Edą Szydłower, by rozpocząć nowe życie na Wybrzeżu. Tu zakończył się jej „podziemny” epizod. Ale głęboko skrywana tajemnica, której odkrycie groziło śmiercią jej i całej rodziny Kotlewskich, pozostała dla Ani tajemnicą jeszcze przez kolejnych 60 lat. Dla jej mamy-cioci okazała się zbyt ciężka do udźwignięcia.
Serce za serce
Tajemnica Ani nie była jedyną tajemnicą, którą skrywała rodzina Kotlewskich. Poszukując swojej prawdziwej tożsamości, dorosła już Anna Groszkiewicz odkryła przy okazji inną tajemnicę. Oto w czasie wojny w tym samym domu Kotlewskich przebywało razem z nią drugie żydowskie dziecko. To wspomniany wcześniej nastoletni chłopiec, który mieszkał tam wraz ze swoją matką, przyjaciółką pani domu. – Ponieważ miał nazwisko bardzo podobnie brzmiące jak Kotlewski, wielu mieszkańców Sadyby wręcz myślało, że mgr Gerwazy ma dwóch synów – dopowiada Ewa Kozińska.
Podobnie jak pani Anna, żydowski chłopiec odkrył swoją prawdziwą tożsamość dopiero po wojnie. Okazał się być synem znanego przedwojennego architekta, którego dzieła należały do awangardy architektonicznej międzywojnia, a dziś uznawane są za dziedzictwo narodowe. Rozpoznany wraz z rodziną na ulicy Saskiej Kępy, musiał natychmiast wynieść się z domu i szukać schronienia poza centrum miasta. Jego matka skontaktowała się z przyjaciółką, Anielą Kotlewską, a ta zaoferowała obojgu swój dom na Sadybie.
Zdobytą po wojnie wiedzę o swoich żydowskich korzeniach, nastolatek z Saskiej Kępy zachował dla siebie do końca swych dni. Jego córka poznała tą tajemnicę przypadkowo, dopiero po jego śmierci, przeglądając urzędowe dokumenty. Wtedy po raz pierwszy zobaczyła żydowskie nazwisko swego ojca. Jej nazwisko. Z brzemieniem żydowskiego pochodzenia żyje do dziś, w ukryciu.
Skąd wzięła się u Kotlewskich tak bohaterska postawa wobec Żydów, nie wiadomo. Ani Gerwazy, ani Aniela nie zostawili po sobie wspomnień. Ich wnuczki są jednak zgodne. Magdalena Jowdiuk, dziecko ich córki, Aliny, utrzymuje, że dziadkowie kierowali się „chęcią bezinteresownej przyjaźni dla ludzi”, albo wręcz „chrześcijańskiej zasady miłości do ludzi, bliźnich”. Wnuczka podkreśla też ich świadomy wybór. Mówi: - Dziadkowie mając dwoje dzieci i wiedząc, że za ukrywanie Żydów groziła całej rodzinie kara śmierci, wiedząc również, że w tych strasznych czasach mogą uratować ludzkie życie, zgodzili się na to ryzyko. Za okazaną pomoc nie przyjęli nigdy żadnej odpłatności. – Druga wnuczka, Ewa Kozińska, dodaje, że „godząc się na przyjęcie Anny kierowali się miłością bliźniego i przyjaźnią.” Podobne pobudki przypisuje Kotlewskim uratowana przez nich od zagłady Anna Groszkiewicz. Mówi: - Przyjęli mnie do swojej rodziny kierując się wyłącznie miłością bliźniego. Nigdy nie zabiegali o jakiekolwiek profity wynikające z sytuacji. Nie znali nikogo z mojej rodziny. -
Ale historia sadybiańskiej pary to nie tylko historia narażania życia przez Kotlewskich za Żydów. To również historia pomocy Żydów dla Kotlewskich. Kilka lat po tym, jak Gerwazy i Aniela przyjęli do swojego domu małą Anię i bezimiennego nastolatka z matką, sami stanęli przed wyzwaniem, którego stawką było życie lub śmierć. 5 lutego 1944 roku gestapo aresztowało ich syna, Witolda. Został uwięziony na Pawiaku. Gerwazy Kotlewski robił wszystko, by go stamtąd wyciągnąć – skorumpowanym Niemcom przekazywał szampany i pieniądze. Największym powodzeniem cieszył się jednak lek na potencję własnej roboty. Ale to wszystko i tak zdało by się na nic, gdyby nie pomoc ciotki małej Ani, Edy Szydłower, która uruchomiła swoje kontakty wśród Niemców. Witold wyszedł na wolność.
Bohaterów życie codzienne
Zagrożenie życia, związane z ukrywaniem żydowskich dzieci, minęło wraz z końcem wojny. W 1946 roku mała dziewczynka i nastolatek opuścili już gościnne progi domu Kotlewskich. Gerwazy i Aniela zostali z dwójką dzieci i z codziennością. Pan domu chodził do pracy do swojej apteki na róg Goraszewskiej i Powsińskiej. Kiedy upaństwowili ją w 1951 roku, 68-letni wówczas magister farmacji nadal do niej chodził, ale już jako pracownik państwowy. Nie dość że został pozbawiony apteki, do końca życia spłacał leki, które zakupił jeszcze jako prywatny przedsiębiorca, a które przeszły na własność państwa. Zorganizował sobie jednak alternatywne życie poza apteką. W ogrodzie uprawiał zioła. Jak twierdzi wnuczka Gerwazego, Ewa Kozińska, jeden z kilku wynajmowanych pokoi na św. Bonifacego przeznaczył na swój gabinet, w którym trzymał książki i zioła. W nim przyjmował okolicznych mieszkańców. Tak jak przed wojną, często przychodzili do niego po radę, leki, czy właśnie wspomniane zioła. Z poczucia obowiązku Gerwazy chodził do swojej upaństwowionej apteki aż do starości, jak trzeba o kulach.
Gerwazy zmarł 17 stycznia 1967 roku, dożywszy 84 lat. Jego żona, Aniela, zmarła 11 lat później, 23 sierpnia 1978 roku. Miała 88 lat. Nie żyją już także ich dzieci, które były świadkami bohaterskich czynów rodziców – Alina zmarła w 1986 roku, w wieku 56 lat, a Witold w 1991 roku, w wieku 65 lat. Odeszli również inni aktorzy dramatu: w 2004 roku mama-ciocia małej Ani, Eda Szydłower (Elżbieta Groszkiewicz), a w 2010 anonimowy żydowski chłopiec z Saskiej Kępy.
Do dziś żyją jedynie dwie wnuczki Kotlewskich, Magdalena Jowdiuk i Ewa Kozińska. Oraz Anna Groszkiewicz, dziś 73-letnia. To ona właśnie wystąpiła w 2008 roku o uhonorowanie Kotlewskich. W wyniku jej starań, po zgromadzeniu wspomnień wszystkich trzech żyjących pań, Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu Jad Waszem przyznał pośmiertnie Gerwazemu i Anieli Kotlewskim zaszczytny tytuł Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Uroczystość odbyła się 20 marca 2009 roku w warszawskiej Synagodze Nożyków. Na zrobionym z tej okazji zdjęciu pani Anna uśmiecha się szeroko. Bezcenne.
Pamięć o tamtych wydarzeniach wietrzeje. Jednocześnie nie wszystkie źródła wiedzy zostały zbadane. Gdzieś w annałach Fundacji Spielberga czeka jeszcze na historyków prawdziwy diament - relacja mamy-ciotki małej Ani, Edy Szydłower, nagrana przez pracownika naukowego Żydowskiego Instytutu Historycznego. Być może coś po sobie zostawił drugi z uratowanych Żydów – dziś już nieżyjący, a w czasie wojny nastoletni chłopak o polsko brzmiącym nazwisku. Nawet jeśli obie osoby nie wniosłyby nic nowego do bohaterskiej historii Kotlewskich, to ich relacje pozwoliłyby być może zrozumieć, dlaczego tak bezcenny jest, uwieczniony na zdjęciu z ceremonii Jad Waszem, szeroki uśmiech pani Anny. Dlaczego ocaleni, żydowskiego pochodzenia, nie chcą o tych chwalebnych wydarzeniach opowiadać. Dlaczego zaczynają opowiadać dopiero przed śmiercią, albo w ogóle zabierają swoją tajemnicę do grobu.
Bohaterowie historii, Kotlewscy i Eda Szydłower, zmarli. Ci, którzy zawdzięczają im życie, częściowo żyją. I jedni, i drudzy wolą milczeć.
PS. Anna Groszkiewicz przełamuje się. Po kilkukrotnych namowach, zgadza się opowiedzieć historię Kotlewskich dzieciom z sadybiańskiej podstawówki. Chcą zrobić z tej historii przedstawienie, po angielsku. Same wybrały tę historię spośród tych, które podpowiedzieli im mieszkańcy Sadyby. Dzieciom warto opowiadać –kwituje swoją zgodę.