Kontynuujemy wywiad ze Stanisławą Karpińską, opublikowany w miesięczniku Res Publica w 1988 roku.
- 1948 rok nie był najlepszy do interesów.
- Wiedziałam, że jedynym sposobem na utrzymanie Czerniakowa jest umowa z państwem. Nic na lewo, wszystko na kontraktację. Na początku oprócz podatków wymagano żywca i mleka proporcjonalnie do ilości posiadanej ziemi. No, a tu było dwieście hektarów. Miałam chlewnie, żywiec oddawałam, ale muszę pani powiedzieć, że zupełnie nie sposób było uzbierać tyle mleka. Spotkała mnie przykrość, bo na jakiejś odprawie uznano mnie za parszywą owcę, która wykupuje masło dzieciom robotniczym i oddaje je zamiast mleka jako swój kontyngent, co, rzecz jasna, nie było prawdą. I te nieustanne kontrole – bo zatrudniałam około dwudziestu robotników sezonowych, którzy tu spali i jedli. Trzeba było prowadzić kuchnię i księgi rachunkowe. Nienajlepiej również układały się z początku stosunki z sąsiadami. Okoliczni chłopi uznali, że przyszły takie czasy, że można tym z majątku dokuczyć. Ale szybko okazało się, że jedziemy na tym samym wózku i w końcu jakoś się ułożyło. Ale najgorsze było to, że ja bardzo nie lubiłam tej pracy. Skończyłam w 1934 SGGW, ale tylko dlatego, że była taka presja w rodzinie. W 1948 niewiele już ze studiów pamiętałam, nie miałam żadnej praktyki ani znajomych wśród ogrodników. Obracałam się raczej wśród architektów, muzyków i malarzy.
- Ale cebula rośnie do dzisiaj.
- Wielki przyjaciel mojego ojca, pan O’Brien de Lacy, uważał, że powinnam jakoś kontynuować rzecz, którą ojciec zaczął. Namówił mnie na tę cebulę. Cebula ma przyszłość, powiedział. Cały pomysł polegał na tym, żeby się zająć produkcją nasion, nasion cebuli określonego typu i ja sobie postanowiłam, że moja cebula musi mieć specjalne proporcje: jeden do jednego i jednej dziesiątej, to znaczy wysokość trochę większa od szerokości. Więc tak: biorę dziesięć cebul i to są matki. Wsadzam je i obserwuję. Jedna matka może dać jedenaście pędów, druga siedem, ale u jednej matki te baldachy są bardziej dorodne, a u drugiej mniej. W następnym roku z każdej matki wysiewam działki kontrolne i obserwuję, czy cebula, która wyszła z tych działek, spełnia warunki, jakie sobie założyłam. Obserwuję kształt, zabarwienie łuski, patrzę, czy w tym samym czasie zasychają szczypiory. Mam materiał mateczny, z którego zbieram nasiona do wysiewu na pole w następnym roku i… ale nie wiem, czy pani miała kiedyś z cebulą do czynienia?
- No, nie.
- W każdym razie po trzech latach kontrolnych powinnam otrzymać trzy tony, ba – nawet dziesięć ton przepięknych wysadek, którymi obsadzam półhektarowe pole handlowe. Żeby wyprodukować pół hektara muszę mieć cykl pięcioletni.
- Przepraszam, w jaki sposób sadzi pani te tony?
W kucki. Robota ręczna ma tę zaletę, że nie kaleczy się cebuli. Zresztą nie mam sadzarki. No, więc żeby skrócić ten pięcioletni cykl sadzę matki po trzy i biorę pod izolator, bo jeszcze trzeba pani powiedzieć, że cebule są samopylne i owadopylne i musze je brać pod izolator, żeby się nie zapyliły sąsiednim typem. Ale najtrudniej jest zrozumieć, co dalej. Na przykład jedna matka dała dużo – jedenaście pędów, ale cebule nie są takie dorodne, nie są takie kształtne, nie mają idealnej szyjki, bo szyjka w żadnym wypadku nie może być za szeroka, w żadnym wypadku – tylko cebula z wąską szyjką nadaje się do przechowywania. Więc muszę wybrać elitę. Po wielu kontrolach stacji oceny nasion w Ożarowie zbieram baldachy. Normalnie robią to maszyny, ale ja wymyśliłam tak: idziemy trójką między rzędami cebuli, dwie osoby chwytają ręką za baldachy i ucinają je nożem, a w środku idzie trzecia, która trzyma worek. Do suszenia mam świetną, drewnianą, przewiewną szopę.
- Czy to jest dobry interes?
Już w latach pięćdziesiątych po siedmiu latach prób moja cebula została uznana za odmianę wolsko-czerniakowską. Powoli wyzbywałam się krów, świń i hektarów. Trzymałam się cebuli. I trochę marchwi, kapusty, trochę kalafiorów na siedemnastu hektarach. Wszystko na kontraktację, bo cały czas pamiętałam, że tylko to mnie może uratować. Mieszkaliśmy z mężem i trzema już synami na Narbutta. Do Czerniakowa przyjeżdżałam najpierw budą z placu Unii, a potem czym popadło. Miałam już trochę pieniędzy z cebuli, ale nie mogłam sobie pozwolić na samochód, bo to były czasy, kiedy samochód świadczył o bogactwie. I tak byłam przecież parszywą owca i kułakiem. A musiałam utrzymać za wszelką cenę Czerniaków – Czerniaków trzymał dom. Samochód kupiliśmy w 59 roku, kiedy mąż wygrał konkurs na Ścianę Wschodnią i dostał talon od Rady Państwa. Wiele osób zjadliwie mówiło: słuchaj, to że Zbyszek nie robił chałtur tylko dobrą architekturę, to żadna sztuka, skoro ty utrzymywałaś dom. To nieprawda. To była wielka sztuka. W tamtych czasach wszystkie konkursy wygrywała trójka architektów – Wierzbicki, Kłyszewski, Mokrzycki. To była dobrze zorganizowana potęga – nazywali ich tygrysami. No, a Ścianę Wschodnią mąż zrobił właściwie zupełnie sam. Co tu się działo! Całe mieszkanie na Narbutta przeistoczyło się w pracownię. Naprawdę, co za mordercza praca to projektowanie. Pamiętam, że wracałam wieczorem z Czerniakowa i nic tylko parzyłam kawę za kawą, bo architekci mają to do siebie, że odkładają wszystko na ostatnią chwilę i pracują potem nocami.
- Pani dniami, a mąż nocami?
- Mój mąż miał dwie pasje. Kochał architekturę i życie towarzyskie. A ja wiedziałam, że wszystko w małżeństwie musi być wspólne, inaczej się rozlatuje. Wracałam z pola około ósmej, raz dwa brałam prysznic i szliśmy na kolację do „Spatifu”. Zawsze się śmiałam, że prowadzę podwójne życie. Do „Spatifu” chodziliśmy bardzo często – chyba pół życia tam spędziłam.
- To kto wychowywał dzieci?
- Śmieję się, że chyba dobrzy ludzie je wychowali. Bo nie ja, ja byłam przy ziemi. Uparłam się tylko, że muszę wszystkich trzech nauczyć chodzić po górach. Wojtkowi powiedziałam nawet, że go będę tłukła, jeśli nie wejdzie do Pięciu Stawów. Mało się nimi zajmowałam, to fakt, ale o wszystkim wiedziałam i zawsze żyłam ich życiem.