Drewniany dworek nad Jeziorkiem Czerniakowskim stał się ostatnio tematem wielu wpisów w Internecie, a nawet poważnych opracowań naukowych. Często jednak mieszają się w nich daty i bohaterowie. Aby je uporządkować, siegamy do relacji z pierwszej ręki - nieznanego wywiadu, opublikowanego w Res Publice w 1988 roku. Stanisława Karpińska, córka właściciela dworku Wojciecha Zatwarnickiego, opowiada w nim Barbarze Łopieńskiej prawdziwą historię majątku Ogrody Czerniakowskie. Majątku, w którym przeżyła 87 lat aż do śmierci w 2005 roku. Dziś pozostał po nim tylko dworek w ogrodzie przy Bernardyńskiej 1.
Cebula czerniakowska
Kiedyś o Czerniakowie ludzie mówili, że na początku jest kościół, a na końcu majątek. Z majątku zostało 9,3 hektara, a dworek stoi dziś na skraju osiedla Bernardyńska między blokiem nr 1a a blokiem nr 3. Mieszka tu pani Stanisława Karpińska. Wchodzi się przez ganek z drewnianymi kolumnami. Na parterze trzy pokoje, na piętrze dwa. Meble – jak to w stary dworku. Z okien piętra widać jeziorko czerniakowskie, a za nim cebulę.
- To jest domek, w którym jakoby Sobieski popasał w drodze do Wilanowa. Czy to prawda, czy legenda – nie wiem. Jan Potocki sprzedał dożywocie swojej matki, bo bardzo dużo wydawał, więc potrzebowała bardzo dużo pieniędzy. Ziemi było sto hektarów. Przyjechałyśmy do Polski spod Kijowa z matką i siostrami w 1918 roku, kiedy miałam pięć lat. Ojciec przyjechał dopiero dwa lata później, bo miał złudzenia, że uda mu się tam jeszcze coś uratować. Miał ukraiński rozmach i zastosował go do Czerniakowa.
- Mój dziadek kupił przed laty od pani ojca małą parcelę na Czerniakowie. Znał się na ziemi, bo kiedyś też miał majątek na Ukrainie. Gina, mówił do mojej matki, toż to same mady wiślane. Co rok, w czasie okupacji pani ojciec przysyłał na imieniny mojej matki konia z furą przepięknych warzyw. Matka do dziś wspomina te melony.
- To była odmiana kantalup paryski. Ale najlepiej szła tu cebula. Cebula ojca mogła konkurować z cebulą najwspanialszych cebularzy z Woli, bo nigdzie nie ma tak dobrej ziemi dla cebuli, jak na Woli. Kiedyś Czerniaków był wspaniałym gospodarstwem. Zboże i warzywnictwo. Stajnie, lodownie, obory, a w szklarniach można było orać koniem. Ojciec wziął pożyczkę z Banku Gospodarstwa Krajowego, ale w latach dwudziestych przyszedł krach i ciężko było to wszystko spłacić. Więc zdecydował się w 1938 roku sprzedać miastu trzy czwarte Czerniakowa z prawem dzierżawienia całości, dopóki miasto tego nie zagospodaruje. Tu miały być płuca dla Warszawy – jeziorko i kanały ciągnące się aż do Wilanowa.
- Jakoś niczego oprócz osiedla nie widać.
- W 1939 roku wszystkie długi były spłacone. Ta sprzedaż uratowała Czerniaków. Po wojnie została resztówka – czternaście hektarów. Tyle można było niby mieć, ale można było i stracić. Po wojnie bardzo chciano zabrać te czternaście hektarów, ale przecież wszystko było straszliwie zniszczone, zrujnowanej budynki, żadnego inwentarza, a plony zostały w ziemi. Trzeba było to jakoś zagospodarować i ojciec z równą energią jak w dwudziestym roku zaczął podnosić Czerniaków. Te czternaście hektarów, które zostały, sto, które dzierżawił przed wojną, plus drugie sto, które mu teraz w dzierżawę kazało wziąć państwo. Nie było kapitału, nic nie było – w holu tego domku stał jedyny koń, nasz stary koń, który po powstaniu został odnaleziony przez moją siostrę.
- Mówi pani: jeden koń na dwieście hektarów?
Można dać radę z jednym koniem, ale stopniowo. Ojciec znowu się zadłużył i znów zaraz były dwa konie, a potem traktor z demobilu i szybko pojawiły się świnki, bo obok była jednostka wojskowa i wieprzowina bardzo była potrzebna. Powoli zgłaszali się dawni pracownicy ojca sprzed wojny. Powoli ruszyło zboże i marchew. Ruszyła cebula. No, ale w 48 roku ojciec zmarł. A mnie włosy stanęły do góry. Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Mój mąż pracował w Biurze Odbudowy Stolicy. Już dziewiętnastego stycznia był w Warszawie (zgłoście się, kolego, do Biura Odbudowy Stolicy – powiedział mu Spychalski, którego mąż dosłownie spotkał po drodze idąc do Warszawy na piechotę z Ojrzanowa) i marzył mu się ratusz po drugiej stronie Wisły, na Pradze. Zawsze był przeciwnikiem rozciągania miasta po jednej stronie rzeki, bolał nad tym, że Warszawa była jednostronna i zawsze twierdził, że miastu dodają uroku mosty. Więc pochłonęły go prace nad projektem tego ratusza na Pradze, który miał stanąć tam, gdzie jest port. Bo ratusz, jego zdaniem, powinien się odbijać w Wiśle. Zarabiał dwa tysiące i zupę.
Było nas czworo plus siostra męża. Zajmowała się dziećmi – Jakubem i Wojtkiem. Ja prowadziła barek kawowy na Marszałkowskiej pod szóstką (cztery stoliki, kawę parzyło się na kozie za szafą, ciastka piekła pani Jankowska, matka Stasia Jankowskiego) i miałam maszynę trykotarską, na której razem z młodszą siostrą i Danutą Lutosławską robiłyśmy swetry. I teraz te dwieście hektarów i zadłużony Czerniaków. W dodatku mój ojciec był tak zaradny, tak prowadził interesy, że babka dała mu pod opiekę wszystkie swoje córki. W 1948 roku w Czerniakowie mieszkało gdzieś z pięć ciotek, dwóch wujów i moja matka. Nie miałam wyjścia, musiałam to wziąć.