Pierwszy września — piąta rocznica wybuchu wojny, wojny, która się przecież kończy. Jeszcze tydzień, jeszcze dwa, jeszcze miesiąc…
Ojca w piwnicy nie było. O świcie pojechał podobno gdzieś na Czerniaków po mąkę dla powstańczej piekarni. Zjadłem kawałek suchara i wyszedłem do ogrodu. Pogoda jak tamtego pamiętnego września. Wszędzie panował już ruch. Sanitariuszki z koszykami pełnymi środków opatrunkowych i bandaży mijały się z koleżankami niosącymi zakrwawione szarpie do prania. Uzbrojeni powstańcy przechodzili obok siebie, pozdrawiając się nawzajem salutowaniem. Pobiegłem do fortu przez pogłębiony okop, łączący fort z naszym ogrodem. Na dziedzińcu panowała codzienna spokojna krzątanina. Frontową ścianę kazamat zasłaniał cień wysokiego nasypu, ponieważ słońce świeciło jeszcze od strony Wilanowa. Z miasta słychać było daleką kanonadę i odgłosy eksplozji, a w dali rozsnuwały się kłęby czarnego dymu. Na Powsińskiej od strony ulicy Goraszewskiej zobaczyłem nadjeżdżające furmanki. To ojciec wracał.
Gdy załadowane mąką wozy zaczęły się zbliżać do Okrężnej, wybiegłem naprzeciw. Szedłem obok wozu w milczeniu, nie śmiałem bowiem przerwać rozmowy ojca z „wachmistrzem Dryndą”. Wachmistrz snuł opowieść,, której sensu nie chwytałem. Patrząc na jego siwe wąsy, oczyma wyobraźni widziałem go na koniu, w wysokim czako na głowie. Odprowadziłem furmankę aż do szlabanu. Ucałowałem ojca i uśmiechnąwszy się do stojącego przy szlabanie wartownika, zawróciłem spokojnie do domu.
Nadlatują samoloty
W pewnej chwili do uszu moich doszedł warkot samolotów. Charakterystyczne buczenie silników świadczyło,, iż były obciążone. Dudnienie zbliżało się. Dostrzegłem nad Służewcem coraz szybciej powiększające się sylwetki samolotów o załamanych skrzydłach. To sztukasy. Leciały na wprost. Równocześnie z ogrodu dobiegł mnie donośny głos naszego troskliwego dobrego ducha, pana Kazimierza Topczewskiego: „Dzieci, samolot!” A więc nalot?! Przyspieszyłem kroku. Warkot samolotu był coraz donośniejszy. Więc na nas?! Łoskot silników zagłuszył krzyki i nawoływania w ogrodzie. Nagle warkot począł gwałtownie zmieniać tony, wibrować, zlewając się z łomotem szybkostrzelnych działek. Od strony fortu dało się słyszeć rżenie i przeraźliwy kwik koni. Serce skoczyło mi do gardła. Przecież tam jest ojciec! Równocześnie pomyślałem o mamie i zacząłem biec. Dopadłszy klatki schodowej, rzuciłem. się do drzwi piwnicznych. Na schodach wiodących w dół zakotłowało się. Wraz ze mną tłoczyło się kilkanaście osób — cywile, dzieci, żołnierze, sanitariuszki. W piwnicy powitały nas przerażone oczy jej stałych lokatorów.
Warkot samolotów coraz to zmieniał natężenie. Mimo nasypów przedokiennych, mimo zamkniętych drzwi wdzierał się do środka. Kilkakrotnie słychać było narastający i oddalający się warkot tuż nad nami. Za każdym takim przelotem samolotu rozlegał się rumor dachówek spadających od podmuchu. Nagle warkot silników zamienił się w gwałtownie narastające wycie, które przerywały huki potężnych eksplozji, a równocześnie ziemia drżała nam pod stopami. Bomby! Przypomniały mi się naloty z roku 1939, opowieści o zasypanych na Świętokrzyskiej, których podobno odgrzebano dopiero w czterdziestym roku. Przed oczami stanęła mi sylwetka sztukasa z olbrzymią bombą pod kadłubem, którego widziałem przelatującego nad parkiem w początkach sierpnia. Ciarki przeszły mi po grzbiecie. Takiej bomby nie wytrzymają nasze stropy. Kiedy „to” nastąpi? W piwnicy wszyscy byli jakby sparaliżowani. Każdy opuścił swoje legowisko i wszyscy stłoczyli się w środkowym korytarzu.
To już koniec. Bomba w nas!
W pewnej chwili obezwładniło mnie wycie sięgające do szpiku kości, które nagle ucichło, natomiast uszy prze-świdrował przejmujący, jakże znany z roku 1939 świst. To już koniec. Bomba w nas! Równocześnie ziemia jakby się rozstąpiła pod nogami. Dom się zakołysał. Poczułem nagle jak w twarz uderza mnie coś zimnego, lepkiego. Światła zgasły. Jakiś trzask, łoskot, łomot. W piwnicy zapanowała ciemność, a za chwilę ogłuszająca detonacja.
Jednak żyjemy. Ktoś zapalił świeczkę. W piwnicy nieład. Wszyscy czarni. To sadze z przewodów kominowych — zimne, lepkie. Więc naprawdę żyjemy? Samoloty wciąż krążą. Która następna bomba będzie dla nas ostatnią?
Dopiero po godzinie skończył się nalot. Otwarto drzwi na klatkę schodową, choć odgłos detonacji wciąż było słychać, tylko zmienił się ich „timbre”. Więc teraz artyleria! Mocniejsze i słabsze detonacje zaczęły się stopniowo mieszać z grzechotem broni maszynowej i odgłosami pojedynczych wystrzałów. Więc szturm? Zacząłem się powoli uspokajać. Teraz nasi na pewno sobie dadzą radę, na pewno odeprą atak.
Z zewnątrz, z ogrodu kilkakrotnie usłyszałem jakieś krzyki i nawoływania. Dwa razy rozróżniłem w nich słowo: sanitariuszka.
Około południa przedostał się do nas ojciec. Był szary i zgnębiony. Po raz pierwszy w życiu widziałem go w takim stanie. Powiedział do mnie: „Módl się, Maćku!” — i usiadł ciężko pod ścianą.
Zginęło całe dowództwo. Mała Hania Szczubełek nie zobaczy już swego ojca
Fort nie wytrzymał nalotu. W narożnej kazamacie zginęło całe dowództwo: dwadzieścia dwie osoby.
Ojciec wówczas był dwie kazamaty dalej. Port trząsł się w posadach. Po każdej eksplozji przez okna i otwory wentylacyjne wdzierał się piasek i kurz. Osłonięty od broni pokładowej samolotów filarem ściany frontowej, ojciec pił kawę, do której raz po raz sypał się tynk ze sklepienia od wybuchu bomb na nasypie fortu. Miał zaufanie do tych murów. W 1939 roku w twierdzy modlińskiej przeżył kilka nalotów i wówczas kazamata, w której się znajdował, wytrzymała. Nagle zobaczył błysk, po którym zrobiło się ciemno, a równocześnie zapanowała dzwoniąca w uszach cisza. W pierwszej chwili ojciec nie mógł się zorientować, co się stało. Dopiero gdy opadł dym i kurz, a ojciec odzyskał słuch, uświadomił sobie tragiczny fakt. Pobiegł do narożnej kazamaty.
Całe pomieszczenie było wypełnione zwałami ziemi, aż po sklepienie, w którym widniał kilkumetrowej średnicy otwór. Momentalnie zaroiło się od żołnierzy. Wszyscy rzucili się do odkopywania zasypanych. Może jeszcze żyją? Po kilkunastu minutach wydobyto jedną z łączniczek. Tętno miała wyczuwalne, zabrano ją więc szybko do sąsiedniej kazamaty. Kopali wszyscy, czym kto miał. Zmęczonych zastępowali przy łopacie następni. Za wszelką cenę chciano uratować zasypanych. Może jeszcze nie jest za późno? Niestety, po godzinie było już wiadomo, że trud jest daremny. Wydobywano tylko zwłoki.
Głównym obiektem nalotu był fort. Niemcy zrzucili nań kilkadziesiąt bomb. Samoloty nadlatywały kilkoma falami. Gdy jedne zrzuciły ładunek, zastępowały je drugie. Na ogół nasyp fortu i sklepienia wytrzymywały. W narożniku wschodniej kazamaty, gdzie przebywali niemieccy jeńcy, eksplodowała jedna z bomb, zarysowując konstrukcję, ale mury sklepienia wytrzymały. Inna bom ba wydrążyła niewielki otwór w jednej z kazamat we wschodniej części środkowego korpusu fortu, ale go nie przebiła. Kilka bomb eksplodowało na dziedzińcu, rozrzucając trupy koni zabitych pociskami z działek pokładowych i niszcząc wozy. Mąkę zdołano jeszcze rozładować.
Nie zobaczę już doktora Szczubełka, nie zobaczę Kiźka. Pomyślałem o doktorowej, o ich córeczce, Hance. Taka mała, jeszcze w wózeczku, nie będzie pamiętać swego ojca. Łzy poczęły mi się cisnąć do oczu. Straszne!
Nalot? Czas na koninę
Ojciec opanował przygnębienie i uspokojony, że zastał nas wszystkich przy życiu, zbierał się do powrotu na fort. Ucałował nas. Widząc, że nie mamy co jeść, obiecał przynieść — jeżeli będzie mógł — trochę koniny z koni poległych podczas nalotu. Przypomniało mi się, jak w roku 1939 przyniósł kawał koniny, mówiąc, że jest to mięso sarny z ogrodu zoologicznego, zabitej podczas bombardowania. Teraz, po latach okupacji, nie musiał się uciekać do takich wybiegów. Konina zadomowiła się na polskim stole, a nawet była swego rodzaju rarytasem. Gdy ojciec przynosił czasami mięso z „końskiej jatki”, zawsze mówił żartobliwie: „Byłem na wyścigach.”
Po wyjściu ojca czas dłużył mi się okropnie. Czekałem na wieści z fortu. Czy odkopano wszystkich zasypanych? Czy naprawdę nikt się nie uratował? Kto będzie teraz dowodził? Czy wytrzymamy nowe ataki Niemców?
Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Snułem się po piwnicy z kąta w kąt. Z bólem i zazdrością patrzyłem na rannego żołnierza, leżącego na łóżku polowym na wprost naszego kojca. Z bólem — bo cierpiał. Z zazdrością — bo przecież miał karabin, strzelał, walczył.
Z flagą Czerwonego Krzyża czy bez?
Pierwszy nalot wywołał burzliwą dyskusję w piwnicy na temat flag Czerwonego Krzyża, pieczołowicie uszytych i zawieszonych na masztach od piorunochronów naszego bloku. Mieścił się tu przecież szpital. O ile 19 sierpnia znajdowało się tylko kilku rannych w mieszkaniu generałowej, to teraz było ich powyżej setki. Społeczność bloku podzieliła się na dwa obozy. Jedni twierdzili, że należy zdjąć flagi, bo Niemcy będą specjalnie bombardować. Drudzy — że to dla Niemców obojętne, czy jest flaga, czy też jej nie ma. W ich totalnej wojnie jest to bez znaczenia. Zachowajmy więc godność. Ten ostatni argument zwyciężył. Nikt już nie oponował. Flagi pozostały. Myślę, że jednak odegrały swoją rolę. Chyba z lotu nurkowego, przy pełnym bezpieczeństwie lub, jak kto woli, bezkarności niemieckich lotników, z małej wysokości, nietrudno trafić w stumetrowej długości blok. W fort przecież trafiali. Może po drugiej stronie barykady wśród większości bandytów znajdowali się również i żołnierze.
Około szóstej wrócił ojciec. Był jeszcze bardziej zgnębiony. Z zasypanych nikogo nie odratowano, nawet tej dziewczyny, u której wyczuwano tętno. Dowództwa nie ma. Przybył natomiast major o pseudonimie „Bruno”, wydał rozkaz, że nikomu nie wolno opuszczać fortu, po czym jak tajemniczo się zjawił, tak tajemniczo znikł.
W kilkanaście minut po przyjściu ojca wpadła do piwnicy Ewa Kawecka. Rzuciła się ze szlochem ku swej ciotce, pani Topczewskiej. Nie rozumiałem jej opowieści, w której przewijały się słowa: Podhalańska, Bonifacego, krowa, zginęli… Długo nie mogła przyjść do siebie.
Około godziny siódmej nastąpiła względna cisza. Tylko z miasta dochodziły odgłosy dalekich eksplozji i rzadki grzechot broni maszynowej. Przed snem, gdy zapadł zmrok, wyszedłem na zewnątrz, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Przez korony wierzb rosnących nad fosą srebrzył się księżyc w pełni, przypominający mi rysunek Walentynowicza z Przygód Koziołka Matołka. Jakże odległe wydały mi się czasy beztroskiego dzieciństwa. Po drugiej stronie fosy, w skarpie parkowej, czerniały dwa olbrzymie leje. To po dzisiejszych bombach. Co będzie jutro?
Bombardowana Sadyba oczekuje wyroku
Kanonada artyleryjska i zgrzyt miotaczy min zerwały mnie ze snu już o piątej rano. Dzień 2 września był słoneczny, ale oglądać go mogłem tylko przez kraty piwnicznego okna i przez przedokienny nasyp ochronny. Ostrzał był tak gęsty i gwałtowny, że opuszczenie schronu groziło niechybną śmiercią.
Tego dnia ojciec już na służbę nie poszedł. Fort ewakuował się, pozostały w nim tylko oddziały szturmowe. Intendentura i administracja przedarły się na Mokotów, by tam pomagać w walce dalej. Po wypadkach dnia wczorajszego, po liczbie i natężeniu ataków było teraz jasne, że nieprzyjaciel postanowił zniszczyć Sadybę, jako bastion oporu leżący w niedużej odległości od przyczółka czerniakowskiego, od Wisły i od lasu, z którego mogłaby jeszcze ewentualnie przyjść pomoc i do którego powstańcy mogliby się ewakuować. Sadyba była więc placówką straconą. Odcięta od Mokotowa, broniąc się z determinacją, oczekiwała wyroku. Gdy milkła artyleria i miotacz min, gdy sztukasy zaprzestawały bombardowania, zaczynały swą grę niemieckie cekaemy, czołgi i moździerze, dochodziła do głosu piechota. Fort, barykada przy moście, linia obronna ulicy Morszyńskiej rzygały raz po raz ogniem w szturmujące zaciekle oddziały nieprzyjaciela.
Fragmenty książki Tak zapamiętałem udostępniła portalowi Sadyba24.pl córka autora, Małgorzata Karolina Piekarska.