Przypominamy, jak wyglądała Sadyba w czasie Powstania Warszawskiego 1944. Patrzymy jednak nie przez pryzmat powstańczych walk, lecz życia codziennego. Opowiadają o nim młodzi ludzie, którzy mieszkali wtedy na Sadybie. Mieli po 15-17 lat. Opowiadają bez martyrologii i patosu, prosto. O tym, jak się dowiedzieli o wybuchu Powstania, jakie mieli marzenia i przygody, co jedli i czy w kranach była woda. Przytaczają anegdoty, niektóre śmieszne, inne mrożące krew w żyłach. Wszystkie wypowiedzi pochodzą z wywiadów, których udzielili niedawno dla portalu www.1944.pl, poświęconego Powstaniu Warszawskiemu.
To już koniec naszej kilkuodcinkowej opowieści o Powstaniu warszawskim, widzianym oczami młodych chłopców i dziewczyn na Sadybie. Frontalny atak Niemców rozbija polską obronę. Giną koleżanki, koledzy, rodzina młodych bojowników. Niektórzy stają się naocznymi świadkami gwałtów i zabójstw. Romantyczny zryw i marzenie o wolności z początku sierpnia 44, przeplatane przygodami i szarą nudą z drugiej połowy sierpnia, przechodzi we frustrację, strach, zwątpienie. Ostatnie wspomnienia młodych Sadybian:
1 września był wielki nalot przygotowawczy, nalot na nasze linie. (…)(Walki bezpośrednie na Sadybie – red.) były, ale dopiero 2 września. (…) Oni od strony jeziorka Czerniakowskiego atakowali. A ja z karabinem maszynowym siedziałem na Okrężnej, obserwując te wydarzenia, ale potem dostaliśmy rozkaz wycofania się, kiedy wjechały czołgi już na Sadybę. I wtedy myśmy się bliżej Bernardyńskiej zgrupowali, te niedobitki, których nas tam zostało dwudziestu kilku. (Jan Zaborowski, 25 lat)
Jak wracałam [ze szpitala] pod koniec sierpnia, był okropny nalot i ostrzał. Jak się okazało, wtedy zbombardowali zupełnie szpital z rannymi, tak że wszyscy tam legli w gruzach. Nasz fort tak samo. Parę kazamatów tak zrównali z ziemią, że właściwie zginęło całe dowództwo, rusznikarze, moje koleżanki, które były obok w kazamatach. Wszystko przestało istnieć.
Niemcy zaczęli zdobywać Sadybę. Ruszyli od szosy Sobieskiego i od południowego wschodu. Były dwa dni bardzo silnych walk, to znaczy walili i z samolotów, i z karabinów maszynowych, i z dział umieszczonych na Służewcu. (Marta Czosnowska-Brosowska, 15 lat, sanitariuszka, Morszyńska 33)
Najtragiczniejsze wspomnienie z Powstania warszawskiego to jak Niemcy zajęli Sadybę. Zbombardowali dwa dni wcześniej fort na Sadybie, gdzie całe nasze dowództwo zginęło, większość ludzi. Mnie wyniósł sanitariusz, potężny, wielki. Wyniósł mnie na plecach ze szpitala, który się palił. Pamiętam, że wsadzono nas, kilka osób, w lej po bombie na terenie obecnego fortu na Sadybie. Jeszcze przedtem, jak nas z budynku wyniesiono, to „ukraińcy” pędzili kobiety, dzieci. Widziałem, jak „ukrainiec” podpity wyrwał kobiecie małe dziecko, które miało kilka miesięcy i wrzucił przez okno do palącego się budynku. To są sytuacje niesamowite. (…) Na Sadybie widziałem gwałcenie kobiet, wrzucanie dzieci do ognia, najróżniejsze. (Stanisław Wiloch, 16 lat, strzelec)
Były dwa dni bardzo silnych działań, później wszystko ucichło. Drugiego września, gdzieś tak w południe, wszedł Niemiec do naszego domu i krzyczał: Raus! Musieliśmy wyjść, opuścić dom. Mieliśmy przygotowanych troszkę najpotrzebniejszych rzeczy, nieduże walizeczki, jakieś pamiątki i cukier w kostkach.
W forcie był punkt zborny wszystkich. To trwało mniej więcej do wieczora, spędzali ludność z Sadyby do fortu do wieczora. Tych, których nie zabili, bo były ulice, które zostały całkowicie spacyfikowane, ludzie wymordowani. Tam, gdzie chodzili „ukraińcy”, tam rozstrzeliwali. Wieczorem całemu tłumowi kazali się ustawić, już nie wiem, piątkami czy czwórkami, tłum pognali na Dworzec Zachodni. (Marta Czosnowska-Brosowska - 15 lat, sanitariuszka, Morszyńska 33)
Było ciężkie bombardowanie fortu, zginęło sporo osób, ponieważ jedna z kazamat jednak się zawaliła, mimo że wszystko było przysypane ziemią. Tam były duże straty.
Bombardowanie dzielnicy willowej dużo nie daje, bo nie ma kamienic, które się walą. Później było normalne posypanie dzielnicy bombami zapalającymi. Od tych bomb nie spaliła się cała Sadyba. Pamiętam, jak żeśmy na dachu willi odkryli palącą się bombę zapalającą i zasypaliśmy ją piaskiem. Żadnych wielkich strat nie było. Poza fortem żadnych wielkich strat nie było – ani burzących, ani zapalających. Później bardzo szybko nastąpił atak. Wobec przewagi w jakości i ilości broni nie było tam prawie żadnych walk. Wyszliśmy z piwniczek pod niewielkimi domami i zostaliśmy zagonieni właśnie na teren fortu. To było 2 września. Po drodze między naszą kwaterą a fortem był niezabudowany placyk, jakich wtenczas na Sadybie jeszcze było wiele. Spojrzałem, a tam rozsiedli się niemieccy żołnierze i stało piętnaście ciężkich karabinów maszynowych, granatniki. To nieprawdopodobny kontrast z uzbrojeniem, które miała załoga Sadyby przez dwa tygodnie wolności…
Całą ludność zebrano na forcie. Przyjechał jakiś wysoki funkcjonariusz, który się nie przedstawił, i miał do nas przemówienie. Było tłumaczone: „Wszyscy zostaną deportowani. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Proszę zachować spokój. Rodziny nie będą oddzielane, tylko proszę słuchać się władz niemieckich”. Jak później czytałem, chyba u Bartoszewskiego, być może był to von dem Bach, ale to trzeba sprawdzić, nie pamiętam. Nieważne. Czekał nas całonocny marsz. (Tadeusz Rolke, 15 lat)
Przyjechał pan generał von dem Bach, ten który był szefem, i stał na wysokiej beczce po benzynie, przemawiał do ludności. (Stanisław Wiloch, 16 lat, strzelec)
Na Sadybie były już dwa szpitale. Jeden to filia tego na Chełmskiej. (…) Wzięli mnie na nosze, to było 1 września, zanieśli mnie tam, lekarz zaczął mi to oglądać. Leżałam na brzuchu, zgasło światło, huk. Zaczęło się coś sypać. Było bombardowanie. Wtedy zbombardowali fort Dąbrowskiego na Sadybie. Zginęło nasze dowództwo, zginął sanitariat.
A moi chłopcy złapali mnie (nie wiem, czy ten kawałek został wyjęty, chyba tak, bo nie przeszkadza mi) na nosze i ciągnęli tam, gdzie był nasz punkt noclegowy, blisko Cmentarza Czerniakowskiego. Przechodzili przez jakieś pole, kartoflisko. Ja byłam na tych noszach. Wtedy nadleciał sztukas. Oni, słysząc, że on strzela, ich chyba więcej [było], ale ten jeden mi utkwił [w pamięci], chcieli się schować i tam był taki jeden kopczyk po kartoflach, że oni się świetnie wsunęli. A ja (czasami rzeczywiście Pan Bóg odbiera zupełnie rozum człowiekowi) uznałam, że nic mi się nie stanie i że sobie poleżę na tych noszach. On nad nami przeleciał. To jest nieprawdopodobnie trudne do uwierzenia. Nie mówiłam o tym do czasu, jak potwierdziło się, że inni też to widzieli. Ja, tak leżąc, widoczność była tak fantastyczna, że widziałam tę młodą twarz pilota, widziałam okulary i widziałam, że on mnie też widzi. Przeleciał i wrócił. Wrócił i zobaczyłam na tym piasku, na tej suchej ziemi takie malutkie fontanny. Piasek tak jakoś leciał. I w pewnym momencie sobie zdałam sprawę, że on strzela do mnie, bo tu nikogo nie było. Chłopców nie widział, bo oni byli w tym kopcu i poleciał. Słyszę warkot – wraca! Po tej samej linii. Ale mi się wydało, że to jest niemożliwe. Ale pomyślałam sobie – udam, że mnie trafił. Zupełnie tak, na spokojnie. Opuściłam głowę. Jeszcze strzelał. Tak chyłkiem spojrzałam, kącikiem, broń Boże, nie ruszając się. Ręce opuściłam. Poleciał i nie wrócił. I wcale nie byłam jakaś zestresowana, wystraszona. Pomyślałam sobie – a jednak, szkopie, przechytrzyłam cię! I to był chyba ostatni taki moment, gdzie byłam dzielna, odważna i nie bałam się. (Leokadia Pauzewicz, 19 lat, sanitariuszka, łączniczka)
(2 września – red.) siedzimy w tej pralni. Umilkły odgłosy bombardowania. Nie wiemy, co robić. W pewnej chwili słyszymy podkute buty. Otwierają się, słyszymy, drzwi do parteru i: Banditen! Raus! – po niemiecku wszystko. Zaczynają wychodzić z góry lokatorzy i my, wszyscy młodzi. To jest jeszcze okres, kiedy byliśmy bandytami. Nie brano do niewoli, więc już wiadomo, co nas czeka. (Leokadia Pauzewicz, 19 lat, sanitariuszka, łączniczka)
Ludzie czuli, że będziemy gdzieś prowadzeni, to w związku z tym, trzeba przyznać, że wiele osób przygotowywało się już do drogi sposobem polskim. Mianowicie tam były olbrzymie nasze magazyny w tym forcie, mieliśmy tam magazyny odzieży, bele materiałów, to, co w czasie tych pierwszych dni naszego Powstania zostało znalezione po niemieckich sklepach i tym podobnie, to wszystko było oddawane na fort do magazynów. I ta ludność cywilna, która tam została zagoniona, zagonieni byli ludzie z walizkami, ale i bez walizek, z kotkami, z pieskami, z kanarkami… bo każdy łapał w tym momencie… z takiego nerwowego załamania łapał, co miał pod ręką najdroższego, żeby z tym wyjść. I to wszystko towarzystwo było na tym forcie zgrupowane. Nas tam zagnano, trzy tysiące ludzi, cztery. I na drugi dzień koło południa zaczął się marsz w kierunku dworca Zachodniego z Sadyby z fortu, który wyglądał tragicznie, dlatego że niektórzy tak zwani zaradni, korzystając z tego, że w tych magazynach tego towaru było dużo, nabrali wielkie ładunki różnych [rzeczy]. Widziałem bele materiału niesioną przez faceta, drugiego drugą belę materiału, trzeci jakiś dwie bele materiału, kobiety też jakieś tam toboły. Po drodze na skutek skwaru, bo było gorąco, ciepło, ci ludzie rzucali, bo to przecież był marsz dość daleki. Żeśmy byli prowadzeni przez Służewiec, Mokotów na dworzec Zachodni. W Pruszkowie wypuszczono nas na pewną halę numer 2, na której spotkałem sporo już mieszkańców Sadyby. Tam między innymi kawę rozwoził Walter, ten aktor, który był moim sąsiadem z Sadyby (Andrzej Bukar, 17 lat)
Koniec Sadyby to był drugiego września. Sadyba padła drugiego września definitywnie (Andrzej Bukar, 17 lat)