Do wybuchu II wojny św. stara Sadyba była uważana za jedną z najładniejszych, a wręcz najbardziej luksusowych dzielnic mieszkaniowych stolicy. Tak twierdzi przedwojenny mieszkaniec Sadyby, Janusz Bronowicz, który kilkadziesiąt lat po wojnie z detalami opisał życie na willowym osiedlu.
Oto jesteśmy jeszcze w latach, gdy nikomu nawet się nie śniło o wojnie. Sadyba rosła i piękniała, i była uważana w Warszawie za jedną z najładniejszych, ba, luksusowych dzielnic mieszkaniowych stolicy. Była znacznym skupiskiem warszawskiej inteligencji, w pełni już ukształtowanym i ciągle się rozwijającym.
Sprowadziliśmy się na Sadybę gdzieś w połowie 1937 r. Zamieszkaliśmy w trzecim domu osady na Zacisznej, od strony Jodłowej. Miałem wtedy 13 lat i chodziłem do ostatniej klasy szkoły powszechnej na ulicy Zagórnej. Do tej pory mieszkaliśmy w samym sercu śródmieścia Warszawy, przy ulicy Złotej 39, między ulicami Wielką a Sosnową. Obecnie w tym miejscu stoi „zły sen cukiernika"- Pałac Kultury i Nauki. Mały ale gustowny, jak się o nim mawia w Warszawie.
W tamtych czasach pulsowało w tej okolicy autentycznie wielkomiejskie życie. Nieopodal była Marszałkowska, Dworzec Główny, najpierw stary, potem nowy, bogate sklepy ze wszystkim co tylko można sobie wyobrazić, hotele, restauracje, kina. Ruch uliczny pieszych i pojazdów dosłownie kipiał. Dzwoniły tramwaje, dudniły konne furgony towarowe, grzmiały autobusy miejskie, świdrowały w uszach klaksony samochodowe — używanie sygnałów dźwiękowych nie było wtedy zabronione. Była to prawdziwa melodia wielkiego miasta. Wszyscy starzy warszawiacy godzą się co do tego, że przedwojenna Warszawa była dużo bardziej wielkomiejska niż dzisiejsza. Pewnie dlatego, że była bardziej skoncentrowana.
Bardzo natomiast brakowało w centrum zieleni, przyrody, przestrzeni i ciszy. Aby choć trochę zrekompensować te braki trzeba było wędrować aż do Łazienek, na Dynasy, do Ogrodu Botanicznego, Parku Paderewskiego, czy przynajmniej Ogrodu Saskiego. A i tak były to tylko namiastki tego, o czym się marzyło.
Nic więc dziwnego, że w tym stanie rzeczy przeprowadzka na Sadybę pozostała w mojej pamięci na zawsze jako coś bajecznego. Bo Sadyba to było właśnie to: zieleń, przestrzeń, przyroda. Fort, jakby stworzony do chłopięcych zabaw, kusił i pociągał wbrew obstrukcjom stawianym przez zacnego strażnika Pałkę, który nie mógł nas dogonić w fortecznych zakamarkach.
Sadyba to były także tzw. czarne drogi, miejsce szaleństw rowerowych. A tak się właśnie złożyło, że dostałem od wuja w prezencie wymarzoną „balonówkę" - rower na bardzo grubych oponach i drewnianych felgach, i w dodatku firmy Kamiński. Był on wtedy ostatnim krzykiem mody. A co to były czarne drogi? Były to wytyczone już przez magistrat ulice pod przyszłą zabudowę, wysypane miałkim żużlem, ale jeszcze w zasadzie bez zabudowy. Rozciągały się one od zachodniego krańca ulicy Okrężnej aż po aleję Sobieskiego — nowoczesną asfaltową szosę z Warszawy do Wilanowa. W samych ich nazwach był zew dalekiego świata: Truskawiecka, Iwonicka, Rymanowska, Ciechocińska, Nałęczowska, Żegiestowska. Wśród pustkowia tym bardziej zwracała na siebie uwagę ładna willa państwa Walterów. Pan Władysław Walter był popularnym wtedy aktorem, głównie filmowym. Do dzisiaj pamiętam napis wykuty na frontonie willi Waltera: Vita brevis, ars longa (u Batorego uczyłem się łaciny).
Przestrzennie Sadyba była dzielnicą małą — parę dziesiątków ulic i uliczek, przeważnie jeszcze in statu nascendi. Ale — powiadają — małe jest piękne. I tak też jest w istocie. Wszelako ten karzełek, jakim była, miał tysiączne powiązania z metropolią, jaką była Warszawa, należał do niej formalnie i faktycznie.
A popatrzmy, jak wyglądała na tle Sadyby ówczesna Warszawa? Otóż przeżywała ona wtedy okres bardzo dynamicznego rozwoju, którego motorem był prezydent miasta Stefan Starzyński. Liczba mieszkańców znacznie przekraczała już milion. Podstawą komunikacji były tramwaje i autobusy oraz liczne podmiejskie kolejki dojazdowe. W 1939 r. funkcjonowały w mieście 32 linie tramwajowe i 15 linii autobusowych. Funkcjonowało w stolicy 27 centralnych urzędów państwowych, łącznie z ministerstwami. Placówki obcych państw akredytowane w Warszawie liczyły 8 ambasad i 22 poselstwa. Czynnych było 9 wyższych szkół akademickich, oraz 34 muzea i biblioteki. Było 16 dobrych teatrów, łącznie z operą. Dobrych i bardzo dobrych hoteli było 27. Wysokiej klasy restauracji było 29, świetnych cukierni i kawiarni było 17. Dancingów pierwszej klasy było 8. Kin było 59 (różnej klasy). Trzeba przy tym pamiętać, że nie było wtedy telewizji. Nawiasem mówiąc wychodziło to na dobre fizycznemu i psychicznemu zdrowiu społeczeństwa, zwłaszcza dzieci i młodzieży.