Piątek, 1 Listopad 2024

Klimatyczna ulica na starej Sadybie zyskała kontraruch dla rowerów. W pakiecie dostała jednak również trochę plastiku i ostrej czerwonej farby. Czy było warto?

Znana para aktorska z Sadyby. Oboje niespodziewanie odeszli w 2016 roku – ona w czerwcu, on w październiku. Choć przeżyli ze sobą prawie 30 lat, po śmierci los ich rozdzielił.

Monika Dzienisiewicz-Olbrychska i Andrzej Kopiczyński. Jeszcze rok wcześniej oboje znaleźli się w pierwszej dziesiątce dorocznego rankingu portalu Sadyba24.pl na najpopularniejszych Sadybian roku 2015. Nic nie zapowiadało, że już w następnym roku będziemy mówili o nich w czasie przeszłym.

Byli jedną z najtrwalszych par małżeńskich w polskim kinie. Choć, kiedy się poznali w 1978, nic na to nie wskazywało. On miał już za sobą dwa małżeństwa – z aktorkami: Marią Chwalibóg i Ewą Żukowską. Ona też dwa: ze scenografem Wowo Bielickim i aktorem Danielem Olbrychskim. 

Do tego dochodziła duża różnica w sukcesach zawodowych. On był u szczytu popularności – rok wcześniej zakończył wieloletni serial „Czterdziestolatek”. Ona rzadko już pojawiała się w kinie, najważniejszą rolę Agnieszki w Iluminacji Zanussiego zagrała sześć lat wcześniej. 

Love story

Poznali się – jak to aktorzy – na planie filmowym. Razem pojechali do Jałty, na Krym, by tam kręcić szósty odcinek serialu sensacyjnego „Życie na gorąco”. - Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia – powiedział potem Kopiczyński. Po przyjeździe do kraju, zamieszkali razem. Małżeństwo zawarli dopiero po dwudziestu latach wspólnego życia. Razem wychowywali syna Moniki Dzienisiewicz z Danielem Olbrychskim, Rafała Olbrychskiego.

W 2010 roku udzielili wywiadu magazynowi – nomen omen – „Życie na Gorąco”. Dzienisiewicz mówiła o mężu: - Jest uroczym skromnym i pozbawionym jakiegokolwiek snobizmu człowiekiem. Jest w nim trochę ojca, trochę przyjaciela, trochę kochanka i trochę męża.

Kopiczyński o żonie: - Nie jesteśmy idealną parą, bo często się ścieramy. Żona jest osobą, która chce dominować. Jeśli uważam, że mam rację, nie ustąpię. Poddaję się wtedy, kiedy... chcę - śmieje się pan Andrzej. - Najczęściej dochodzimy jednak do kompromisu. Myślę, że pomimo, że nie zawsze było łatwo, udało nam się w życiu. Jesteśmy z sobą szczęśliwi.

Koniec życia, koniec historii

W 2014 roku u Andrzeja Kopiczyńskiego zdiagnozowano Alzheimera. Kiedy jego stan znacznie się pogorszył, w 2016 roku trafił do Centrum Alzheimera przy Al. Wilanowskiej.  Codziennie odwiedzała go tam Dzienisiewicz.   Aż do 25 czerwca. Tego dnia przejeżdżając przez skrzyżowanie Wawelskiej oraz Żwirki i Wigury w Warszawie, aktorka zjechała na pobocze, wysiadła z samochodu i osunęła się na ziemię. Mimo natychmiastowej operacji, umarła kilka godzin później. Powód – rozległy wylew krwi do mózgu. Dzienisiewicz pochowana została na Starym Cmentarzu w Łodzi przy ul. Ogrodowej w poniedziałek 4 lipca 2016.

Wraz z jej śmiercią, 82-letni Andrzej Kopiczyński stracił jedyną bliską sobie osobę, która się nim codziennie opiekowała.  Wkrótce przestało to jednak mieć znaczenie. 13 października 2016 aktor zmarł. Po kilku dniach medialnych spekulacji o miejscu i organizatorach pochówku podano, że pogrzeb będzie miał charakter państwowy i odbędzie się 19 października na starych Powązkach. 

I tak, po 30 latach wspólnego życia i deklarowanego do końca przywiązania, Monika Dzienisiewicz-Olbrychska i Andrzej Kopiczyński zostali ostatecznie rozłączeni, a ich ciała spoczęły w grobach odległych od siebie o ponad sto kilometrów.  

Od kilku lat Sadybianie tłumnie uczestniczą w potańcówkach w stylu lat 30., które odbywają się na Skwerze Starszych Panów. Niewielu jednak wie, że są one mocno zakorzenione w lokalnej tradycji. O ich odpowiedniku w latach 40.-60. – zwanym Dechami - opowiadał zmarły w 2019 roku Kazimierz Wijata.

Od kilku lat mieszkańcy starej Sadyby tłumnie przychodzą na Skwer Starszych Panów, by w jeden czerwcowy wieczór potańczyć do muzyki z lat 30. Na scenie gra orkiestra, a na parkiecie i pod nim, na eleganckim chodniku z kostki granitowej, w świetle gazowych latarni, pląsają pary przebrane w stylowe stroje z epoki. Niewielu sadybian jednak wie, że te współczesne potańcówki mają swoją długą tradycję na starej Sadybie. Opowiedział nam o niej Kazimierz Wijata, długoletni mieszkaniec osiedla.

Pierwsze dechy u Szczubełka

Mamy koniec  lat 40. ubiegłego wieku. W Parku Szczubełka tuż przy tzw. „Bloku”, czyli domu Spółdzielni Oficerskiej na rogu Powsińskiej i Morszyńskiej, lokalne władze właśnie wybudowały drewnianą scenę i parkiet. Miejsce to od razu zostaje ochrzczone i nikt nie mówi o nim inaczej jak - „Dechy”. Dlaczego? Odpowiedź rodzi się sama. Scena wybudowana była z desek na podwyższeniu, a parkiet do tańca stanowiły również deski, tylko ułożone na ziemi. Dla miejscowej dziatwy scena, a właściwie jej spód staje się ulubionym miejscem przesiadywania. Tu można było ukryć się przed wzrokiem starszych, a jednocześnie był to doskonały punkt do obserwacji tego, co działo się na scenie i parkiecie.

Działo się wiele. Na Dechach odbywały się imprezy z okazji różnych świąt państwowych (takich jak 1 maja czy 22 lipca). Scenariusz był zawsze taki sam - najpierw występowali artyści scen warszawskich, potem odbywała się zabawa taneczna. W takiej formie Dechy w Parku Szczubełka  funkcjonowały  raptem kilka lat.

Przeprowadzka

Następuje kilkuletnia przerwa i dopiero po wybudowaniu Domu Kultury (domek obecnie znany jako WOPR-ówka) w połowie lat 50. następuje przeprowadzka nad Jeziorko Czerniakowskie. Tu Dechy odżyły, więcej - nabrały nowego blasku. Oprócz kontynuacji programu z Parku Szczubełka – który, nazwijmy to, miał galowy charakter - są organizowane i zwykłe ludowe zabawy. W takich dniach nie było już monologów, skeczy czy arii. Była za to orkiestra Wojsk Ochrony Pogranicza (WOP – nieistniejąca jednostka ze św. Bonifacego) i były tańce.

Zaczynało się wszystko od części otwartej, czyli występów dla publiczności, po czym zapełniał się parkiet. W odróżnieniu od bezpłatnych imprez okolicznościowych, na które w całości wstęp był wolny,  tu na tańce można było wejść dopiero po wykupieniu biletu. Najlepsze zabawy na Dechach odbywały się w wiosenne i letnie dni, na koniec tygodnia pracy.

Presley z obwarzankami

Podczas tych oficjalnych zabaw jak i tych ludowych występowali oprócz zawodowców różni artyści amatorzy. Jednym z nich był Pan Rysio, zwany - „Presley”. Śpiewał on przy akompaniamencie gitary piosenki Elvisa Presleya oraz innych wykonawców zachodnich.

"Rysio Presley" był znany w Warszawie, bywał chyba na wszystkich estradach w mieście, wszędzie, gdzie coś się działo. Śpiewał m.in. na Bielanach, Powiślu i w Powsinie. To był młody człowiek, około 25-30-letni, zawsze otoczony sporą grupą sympatyków.

Był dla nas przeciwwagą dla propagandy ze sceny.   Z okazji 1 maja ktoś zawsze musiał przecież wygłosić "mowę". Prelegenci wiedzieli, że muszą mówić "krótko i węzłowato", bo ludzie czekają na artystów - a byli wśród nich tak znakomici i bardzo wówczas znani jak Hanka Bielicka, Adolf Dymsza, czy Wacław Jankowski. Jeśli jednak oficjalna przemowa przeciągała się, ludzie - nie czekając na jej koniec – szukali wzrokiem "Rysia Presleya”. Ten siedział wtedy na trawie koło Jeziorka, akompaniując sobie na gitarze. Krótko po pierwszych taktach niemal cała widownia przenosiła się w jego okolice. Każdy chciał posłuchać modnych wtedy piosenek, których w radiu nie "puszczali".  Nie zawsze jednak „Presley” śpiewał nad brzegiem Jeziorka. Bywało, że dostawał również możliwość występowania na głównej scenie. Działo się to jednak dopiero pod koniec programu, po występach znanych artystów.

Nie można nie wspomnieć też o sprzedaży obnośnej, która była obecna nad Jeziorkiem. Było to związane z plażą jak i samymi Dechami. Często kręcili się tu różni handlarze oferujący lody czy obwarzanki, które były wtedy największym przysmakiem i to nie tylko dla dziatwy.

Wszystko ma jednak swój koniec. Dom Kultury stoi nad Jeziorkiem do dzisiaj, nie ma jednak swojego właściciela. Dechy zaś zniknęły gdzieś w połowie lat 60., zostawiając po sobie tylko wspomnienia. Jedynym materialnym śladem tamtych dni jest zdjęcie, które zachowało się w archiwum klubu sportowego Delta Warszawa, mieszczącego się po sąsiedzku od Domu Kultury.  Na zdjęciu z 1959 roku widać ludową zabawę na Dechach przy ulicy Jeziornej.

Dopowiedz historię

Tyle wspomnień Kazimierza Wijaty. Ponieważ wiemy, że pamięć po latach lubi płatać figle, zachęcamy do kontaktu osoby, które mogą wnieść coś nowego do naszej historii. Czekamy na informacje pod adresem Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..

Wspomnienia Kazimierza Wijaty, zmarłego w 2019 roku mieszkańca starej Sadyby i działacza Delty Warszawa, spisał i opracował Andrzej Trzeciakowski, prezes klubu sportowego znad Jeziorka Czerniakowskiego, entuzjasta starej Warszawy. Dziękujemy obu panom za opowiedzenie tej historii. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji. Oryginalny tekst ukazał się w marcu 2016.

O tym jak wyglądało dzieciństwo na starej Sadybie w latach 1930-60 wiemy z książki „Banany z cukru pudru”.  Dziś idziemy odrobinę dalej – do lat 70. i 80.  O tamtych, wciąż egzotycznych, czasach wspomina wierna sympatyczka naszego portalu.

Co to była „górka wariatów” i „pekin”? Gdzie był „żółty dom” i „Jodła”? Co mieściło się niegdyś w obecnym KFC na Powsińskiej? Jacy krążyli po Sadybie obwoźni sprzedawcy? Co podśpiewywali miejscowi huligani? O miejscach i osobach ze swojego sadybiańskiego dzieciństwa, podzielonych na cztery pory roku, opowiada Gosia Przybylik-Kucharska. 

Sadyba

Mieszkam na Sadybie od urodzenia, z kilkoma krótkimi przerwami, które uświadomiły mi, że właśnie tutaj jest mój dom i że nie wyobrażam sobie mieszkać gdziekolwiek indziej. To na Sadybie tonęłam w śniegu spadając z sanek w zimę stulecia 1979, chodziłam na spacery do „koła”, dzisiejszego Parku Szczubełka, które w miejscu placu zabaw miało okrągły plac, po którym świetnie się jeździło na rowerze. To tutaj spacerowałam i spaceruję z moimi kolejnymi psami, a potem i  z moimi dziećmi. Do 103-ej chodziła moja Mama, moja siostra, ja i teraz moja córka. Wszystko tutaj budzi wspomnienia i trudno w kilku zdaniach zmieścić wszystkie te lata spędzone na Sadybie. Spróbujmy więc spojrzeć na Sadybę przez pryzmat czterech pór roku.

Zima

Kiedy byłam dzieckiem w zimie oczywiście chodziło się na sanki, miejsc było kilka: po pierwsze najbliższa nam tzw „górka wariatów”. Nikt chyba już nie pamięta, czemu to miejsce się tak nazywało. Było to wielkie boisko pomiędzy ulicą Zieloną a Godebskiego, na którym teraz stoi osiedle domków szeregowych. Boisko miało świetną górkę, była ogromna i zawsze zjeżdżało na niej mnóstwo dzieciaków. Drugim miejscem była górka nad Jeziorkiem Czerniakowskim, a trzecim górka, która całkiem niedawno została zrównana z ziemią, na tyłach obecnego przedszkola Baby City. W ramach wyjątkowych zimowych atrakcji rodzice organizowali również kuligi za samochodami. Oczywiście z perspektywy czasu wydaje się to mało rozsądne, ale na usprawiedliwienie napiszę tylko, że nie było wtedy na Sadybie zbyt wielu aut a i ich prędkość nie była zawrotna.

Wiosna i lato

Po zimie przychodziła wiosna, a z nią krokusy w przydomowych ogródkach, a już chwilę potem cała Sadyba pachniała bzem i konwaliami. Na naszej ulicy najpiękniejszy bez kwitł pod „pekinem”, kamienicą czynszową, na której miejscu stoi teraz nowoczesny apartamentowiec. W codziennej drodze do szkoły towarzyszyło mi zawsze gruchanie synogarlic, które niezmiennie kojarzy mi się z Sadybą.  

Gdy tylko robiło się odrobinę cieplej, dzieci wyciągały z piwnic rowery. Kiedy byłam mała, mama pozwalała mi jeździć „tylko po naszej ulicy”, parę lat później mogłam już zapuszczać się nieco dalej,  nawet na Bernardyńską, na osiedle, na którym mieszkała większość dzieci z naszej klasy, którym bardzo zazdrościłam, że mogą się razem bawić.

Na brak kompanów do zabawy jednak trudno było narzekać. Jak już wspominałam, na Sadybie 30 lat temu samochodów nie było zbyt wiele, więc spokojnie można było się bawić na ulicy. I tak też spędzaliśmy większość letnich, ciepłych dni i wieczorów, z dzieciakami z sąsiedztwa graliśmy w dwa ognie, w zbijaka, w badmintona itp.

A lato na Sadybie to wspomnienia nie tylko związane z zabawami na ulicy, wycieczkami rowerowymi, czy kąpielami w Jeziorku Czerniakowskim, to również wspomnienia dotyczące ludzi,  którzy byli wtedy nieodłączną częścią Sadyby.  Czy ktoś pamięta jeszcze pana Witkowskiego, który  wozem zaprzężonym w konia rozwoził mleko? A może ktoś  przypomina sobie panią, która reklamowała swój „towar” krzycząc  na całe gardło: jagooooooody, jagody, jagody!   Krążyli też po naszych uliczkach sprzedawcy mioteł,  a już dobrych parę lat później jeździł samochód sprzedający lody, który charakterystycznym dźwiękiem oznajmiał swoje przybycie.

A skoro już o handlu mowa, to może kilka słów na temat sadybiańskich sklepów w latach 80tych. Na większe zakupy chodziło się albo do stodoły, czyli samu, czyli po prostu  sklepu samoobsługowego, który znajdował się w miejscu dzisiejszego Mokpolu.  Chodziłam często z Babcią  do tzw żółtego domu, czyli sklepu znajdującego się przy ul. Powsińskiej pomiędzy kładką a przystankiem autobusowym  lub na „Jodłę” czyli do sklepu, w którym teraz króluje nasze NABO.

Knajp na Sadybie mojego dzieciństwa nie pamiętam, moje jedyne wspomnienie związane z jedzeniem to bar mleczny, gdzie teraz mieści się KFC. To tam można było zjeść pyszną galaretkę z bitą śmietaną, lub deser sułtański z rodzynkami. Nie pamiętam już nazwy tego baru mlecznego, może ktoś wie?

Jesień 

Kiedy kończyło się lato, tak jak i dzisiaj na Sadybie unosił się zapach dymu z ognisk, wracaliśmy z wakacji do szkoły a w sali gimnastycznej czekał już na nas napis  „Witaj szkoło”. A potem już tylko czekaliśmy na zimę i śnieg i sanki na sadybiańskich górkach.

A na koniec przypomniała mi się piosenka, którą w czasach szkolnych mojej Mamy podśpiewywali miejscowi chuligani: ubabariba, górą Sadiba.

***

Oryginalny tekst ukazał się na portalu Sadyba24.pl w 2015 roku.

Oficjalne otwarcie i kiermasz przetworów w najbliższą niedzielę.

Na wypadek skażenia radiacyjnego na Ukrainie, wojewoda mazowiecki przygotował w Warszawie ponad 600 punktów dystrybucji tabletek z jodkiem potasu. Wczoraj poznaliśmy ich lokalizacje na Sadybie i w okolicach.

Są pieniądze, pozwolenie na budowę i termin realizacji.

Od kilku dni na parkingu centrum handlowego na Sadybie można ładować auta elektryczne całkowicie za darmo. Aby skorzystać z tej usługi, kierowca musi jedynie pokryć standardową opłatę za parking na terenie galerii.

Dziś mijają trzy lata od kiedy kilkaset osób wyszło na brzeg Jeziorka Czerniakowskiego, by zaprotestować przeciwko zabudowie jego okolic. Urzędnicy ze stołecznego ratusza ogłosili wtedy powstanie zespołu roboczego ds. rezerwatu. Co z obietnic udało się zrealizować?

O tym, co się stało w piwnicy ich domu, mieszkańcy Sadyby dowiedzieli się przypadkiem, przeglądając Internet. Tam natknęli się na wspomnienia osób, które przeżyły ukrycie i rozstrzelanie podczas Powstania Warszawskiego.

Copyright © Sadyba24.pl             O nas   |    Zostań reporterem   |   Reklama   |    Kontakt    |   Modyfikacje: Tomold