Na pierwszy rzut oka nasz blok i Sadyba były ogołocone z młodych ludzi. Powstanie ich wymiotło i wciągnęło w swój wir. Wszyscy bądź walczyli w Śródmieściu, bądź przebywali gdzieś na zakonspirowanych kwaterach.
Życie schodzi do piwnic
(…) Tymczasem całe życie bloku, rodzinne, towarzyskie i sąsiedzkie, skupiło się w piwnicach. Właściwie należałoby powiedzieć — życie rodzinne, bo wszyscy żyli jak jedna wielka rodzina: każdy dzielił się z drugim, czym miał, jeden drugiemu pomagał, jeden drugiego pocieszał.
Punkt sanitarny urządzony w piwnicy pod numerem 7, w pralni, miał już jednego rannego. Był nim wysoki, może dwudziestoletni Janusz, który został ranny podczas ataku na koszary SS na Służewcu czy Ochocie. Pokaleczone miał całe nogi od drutów kolczastych, a na lewej łopatce ranę od odłamka. Biedak, nie miał szczęścia. Po wyleczeniu poszedł do akcji i po dwóch dniach znowu go przynieśli z poharatanymi nogami — dostał serię z pistoletu maszynowego.
„Ci starzy poczciwcy z fortu mordercami? Nie podzielałem tych obaw”
Któregoś dnia, bodajże 11 sierpnia, pod wieczór na forcie coś się zaczęło dziać. Zrobił się jakiś ruch. Zajechały samochody. Wszyscy więc obserwowali fort — najpierw z ciekawością, a potem z obawą, czy Niemcy nie zechcą nas wymordować. Nie podzielałem tych obaw. Trudno mi było wyobrazić sobie jako morderców tych starych poczciwców, z których w większości składała się załoga fortu, a którzy nieraz zachodzili do nas, do bloku, po wodę.
Niemcy zwiali. Strażacy z Sadyby wchodzą na Fort
Rano sprawa wieczornego rozgardiaszu wyjaśniła się. Po prostu Niemcy zwiali. Fort był wolny. Na jego szczycie błyszczał hełm strażaka, który teraz pełnił tam służbę. Wszyscy członkowie Straży Ogniowej z Sadyby siedzieli po uszy w konspiracji, a ponieważ Straż Ogniowa była organizacją jawną, uznawaną przez Niemców, więc —jak mi powiedział ojciec — na razie pozory legalności służby strażaków na forcie na wszelki wypadek zostały zachowane. Powstańcy czekali dalej rozkazów, rozlokowani na kwaterach. Jeszcze się nie dekonspirowali. Tylko tu i ówdzie snuły się pojedyncze patrole z bronią ukrytą po kieszeniach lub pod płaszczami.
Po opuszczeniu fortu przez Niemców na Sadybie nastąpiło lekkie odprężenie. Jeżeli całkiem nie byliśmy swoi, to w każdym razie byliśmy bezpańscy. Dnie piękne i słoneczne dodawały otuchy. Mimo wieści pełnych grozy, nadchodzących z Woli i z Ochoty, każdy dzień witaliśmy z nadzieją na pełną wolność, która niebawem powinna przyjść.
Mała stabilizacja: prowizoryczne kaplice, kulawy ksiądz i spowiedź przez siatkę furtki
Życie w całym osiedlu zaczęło przybierać bardziej zorganizowane formy. W willi przy ulicy Godebskiego zorganizowano prowizoryczną kaplicę, gdzie wielu mieszkańców co rano ciągnęło na mszę, którą odprawiał jeden z braci zmartwychwstańców, ksiądz Przybyła. Ksiądz ten zawsze kojarzył mi się w myślach z postacią wojskowego kapelana. Ksiądz Przybyła nie miał nogi poniżej kolana. Pewnie proteza powodowała, że jego ruchy były jakby zautomatyzowane i przypominały wojskowego. Kiedy odwracał się od ołtarza twarzą do wiernych, robił zwrot jak oficer lustrujący front swojej kompanii, a kiedy klękał, wysuwał sztywną nogę ze stuknięciem do tyłu jak chorąży ze sztandarem.
Później msze odbywały się w bloku na klatce schodowej numer 7, gdzie na oknie na pół-piętrze zaimprowizowano polowy ołtarz. Spowiedź odbywała się na dworze, przed klatką schodową. Kratkę konfesjonału zastępowała siatka furtki prowadzącej do ogródka generałowej od strony fosy. Dopiero pod koniec sierpnia, kiedy ostrzał artyleryjski uniemożliwiał przebywanie na dworze, ksiądz Przybyła spowiadał w piwnicy.
Pierwszego ranka po opuszczeniu fortu przez Niemców spędziłem kilka godzin z Jędrkiem i jakimś tajemniczym młodym chłopcem w jego wieku na grze w szachy. Z ich lakonicznych rozmów wywnioskowałem, że chłopiec ten przeszedł już jakąś walkę, chyba na Ochocie, a teraz jest jakby w rezerwie i oczekuje dalszych rozkazów. Cały czas myślałem o Antku, gdzie się podziewa, co robi. Bo że żyje, w to nie wątpiłem ani na chwilę. Mimo śmierci Wojtka Chróścickiego, Kostka Millo i Kitalli powstanie nie poraziło mnie jeszcze groźbą śmierci.
Drewniana szkoła zmienia się w szpital wojskowy z jednym rannym. „Pamiętam, jak chciwie chłonąłem wszystko, co mówił.”
Zaraz tego samego dnia po południu zaczęto w budynku szkolnym organizować szpital wojskowy. Znalazły się skądś drewniane prycze i nawet sporo noszy. Na dachu szkoły wymalowano ogromny, kilkumetrowej wielkości, czerwony krzyż na białym polu, widoczny z daleka dla lotnika symbol azylu i nietykalności rannych i chorych.
Na drugi dzień rano szpital już działał. Ulokowano w nim nawet jednego rannego, młodego strażaka, o jasnej bujnej czuprynie. Pamiętam, jak chciwie chłonąłem wszystko, co mówił. Oddział jego przedzierał się w nocy przez las, chyba w Kabatach. W jakiejś porębie natknął się na grupę Niemców i rozpoczęła się bezładna strzelanina i gonitwa po ciemku. W pewnej chwili chłopak poczuł, jak by coś go uderzyło w piersi czy jak by o coś zawadził, i upadł. Podniósł się szybko i biegł dalej. Był spocony. Koszula i bluza lepiły się do ciała. Wkrótce poczuł, że jest mu okropnie mokro, że pot przecieka na zewnątrz i jest dziwnie lepki. Na domiar złego schwycił go nagle kaszel i poczuł w ustach smak krwi. Kiedy dotknął ręką koszuli, rozpoznał krew i dopiero wtedy zorientował się, że jest ranny. W tym momencie siły go opuściły. Był bardzo pogodny, kiedy mi o tym opowiadał.
Funkcję komendanta szpitala pełnił dr Uliszewski, bardzo znany na Sadybie lekarz, który leczył kiedyś moją babkę. Z podziwem patrzyłem, jak zręcznie zmieniał opatrunek i czyścił ranę długonogiemu Januszowi, który w pierwszych godzinach powstania został ranny podczas ataku na koszary SS i był pierwszym pacjentem naszego punktu sanitarnego w piwnicy. Biedak, wystawiał nieszczęsną lewą łopatkę i zerkał przez ramię, jak doktor grzebie szczypcami w dziurze po odłamku.
Wokół szpitala ustawiono kilka dyskretnych posterunków, które miały meldować o nadejściu Niemców czy innym niebezpieczeństwie. Na tych posterunkach tkwili ludzie młodzi, często ubrani półwojskowo, wielu z nich nosiło długie buty. Ci, którzy stali w pobliżu samego szpitala, mieli na rękawach opaski Czerwonego Krzyża. Między innymi Jędrkowi przypadło w udziale pilnowanie szpitala.
Dwóch Niemców wpada do szkoły. „Narzekali na wojnę i jej okropność”
Na Sadybie panował na razie spokój, tylko z miasta dochodziły odgłosy strzelaniny i eksplozje, a z daleka widoczne były dymy i łuny licznych pożarów.
Któregoś dnia po południu do szkoły zawitało dwóch żołnierzy niemieckich. Wszyscy byliśmy poruszeni, a oni sami przerażeni i uprzejmi. Wypytywali się, gdzie jest ich kolumna, która w ostatnich dniach lipca kwaterowała w szkole. Narzekali na wojnę i jej okropność, chcąc stworzyć wokół siebie atmosferę przychylności. Nikt jakoś nie rozbroił ich i nie zatrzymał. Wskazano im drogę do Wilanowa i cześć.
Samoloty na dalekim horyzoncie. „Bezsilnie zaciskałem zęby, miotając najgorsze przekleństwa i wyzwiska pod adresem lotników. Jak można walczyć z kimś taką bronią?”
(…) W ciągu tych kilkunastu dni pozornej ciszy wielokrotnie ze strychu obserwowałem miasto, w którym szalały pożary. Nad Starym Miastem, Śródmieściem i Wolą nurkowały też samoloty. Po każdym locie nurkowym następowały eksplozje i nieraz widać było słup dymu unoszący się nad tym miejscem. Równocześnie dolatywał daleki grzechot karabinów maszynowych.
Byłem wstrząśnięty, gdy stwierdziłem, że Niemcy zastosowali do walki z powstańcami lotnictwo. Nie mogłem pojąć swoim chłopięcym umysłem, jak można walczyć z kimś taką bronią, której przeciwnik nie może się przeciwstawić. Przy zwartej zabudowie bezkarne bombardowanie z małej wysokości powstańców nie posiadających broni przeciwlotniczej i bezbronnej ludności było morderstwem. Bezsilnie zaciskałem zęby, miotając najgorsze przekleństwa i wyzwiska pod adresem lotników. Jakże mimo wszystko nie znałem jeszcze Niemców.
„Wreszcie za barbarzyńskie naloty na bezbronnych ktoś im bombami odpłaca”
Któregoś dnia nad Sadybą rozszalał się ogień zenitówek, tak dobrze mi znany z września 1939 roku, kiedy polska artyleria przeciwlotnicza ostrzeliwała z szosy wilanowskiej niemieckie samoloty. Wybiegłem na dwór. Ze wschodu, znad Marysinka, wyłoniła się eskadra samolotów. Były to dwupłatowce. Szły w szyku skrzydłowym, na tak niskim pułapie, że ogień zenitówek przenosił i pociski eksplodowały nad samolotami. Gdy nadleciały bliżej nas, dostrzegłem na skrzydłach czerwone gwiazdy. „Radzieckie kukuruźniki”, stwierdził fachowo któryś z sąsiadów. Raz po raz nad samolotami wykwitały szare obłoczki dymu. Każdemu obłoczkowi towarzyszył huk, jak by ktoś w sali akustycznej tłukł za jednym uderzeniem tysiące żarówek. Na ogród zaczęły się sypać odłamki. Gdy podniosłem ich kilka, były jeszcze gorące.
W ogromnym napięciu obserwowaliśmy samoloty. Obawa, żeby któryś nie został strącony, ustępowała na przemian uczuciu radości, że przecież nie tylko Niemcy mają lotnictwo, że teraz oni są atakowani, że wreszcie za barbarzyńskie naloty na bezbronnych ktoś im bombami odpłaca.
(…) Nalot radzieckich samolotów bliskiego zasięgu był szeroko komentowany. Wszyscy twierdzili zgodnie, że dowodzi on, iż front na pewno znajduje się na linii Wisły, więc za kilkanaście dni Rosjanie udzielą nam pomocy i wkroczą do Warszawy.
Fragment wspomnień Macieja Piekarskiego z książki „Tak zapamiętałem”, udostępniony przez córkę autora, Małgorzatę Karolinę Piekarską.