Inteligencka Sadyba i robotniczo-przestępczy Czerniaków - to były dwa światy, które się nawzajem nie przenikały. Dzieliła je jedna ulica - Bernardyńska. O tym jak wyglądał ten świat opowiada znany literat i polityk, Marek Karpiński, który swoje dzieciństwo przeżył nieopodal - w dworku nad Jeziorem Czerniakowskim.
U Rudnickich
Tego skrzyżowania już nie ma. Kiedyś jednak gruntowa Bonifacego (podówczas jeszcze świętego) krzyżowała się z brukowaną Bernardyńską. Bonifacego wiosną i jesienią tonęła w błocie, latem pyliła, zimą odpoczywała pod śniegiem świecąc ślizgawkami zamarzniętych kałuż. Śnieg usuwało się specjalnym drewnianym pługiem mającym kształt trójkąta bez jednego boku. Wewnątrz tego rozwarcia szły konie stąpając po odgarniętej już drodze. Wiodła ona od gazowych latarń Sadyby (niektóre z nich wciąż jeszcze funkcjonują) zwanej wtedy „Miasto Ogród” ku Bernardyńskiej; zaraz po niej stawała się zwyczajną polną miedzą tracąc tak swoją nazwę jak i patrona. Koncepcję Miast Ogrodów wymyślił w 1898 w Anglii Ebenezer Howard i miała ona służyć poprzez budowę zatopionych w zieleni satelickich przedmieść rozładowaniu metropolitalnych molochów. Ale Warszawa to nie Londyn, i tak była otoczona wioskami, więc budowa Miasta Ogrodu była raczej wyrazem snobizmu niż urbanistycznej potrzeby.
Zaraz po minięciu ulicy Gołkowskiej stał dom Państwa Rudnickich. Była to typowa zabudowa warszawskiego przedmieścia – jednokondygnacyjne (podpiwniczone) pudełko z krytym papą dachem. Tynkowany był na szaro – innego koloru ówczesne tynki nie znały. Wchodziło się doń od tyłu przez werandkę pełniącą jednocześnie funkcję sieni. Sam dom stał w ogrodzie, którego uprawy miały wyłącznie użytkowy charakter: warzywnik, parę drzew owocowych, krzaki czarnych, białych i czerwonych porzeczek. To była domena pani Rudnickiej, która zajmowała się domem. Pan Rudnicki pracował w Porcie Lotniczym na Okęciu. Wojnę przebył w Wielkiej Brytanii, gdzie latał w RAF-ie i był radiooperatorem na bombowcach. Mieli dwu synów: Krzyśka i Wojtka. Z Krzysztofem (w moim wieku) przyjaźniłem się ja, natomiast starszy, Wojtek był raczej kompanem moich starszych braci. My wszyscy bowiem spędzaliśmy w Czerniakowie wakacje ( u nas w rodzinie mówiło się „w”, a nie „na”; jeździło się „do”, a nie „na”). Czerniakowski dworek położony jak na wsi, nad jeziorem, w obrębie stolicy był wymarzonym miejscem spędzania „lata w mieście”. Nasze więc znajomości z młodymi Rudnickimi nie miały przypadkowego charakteru.
Z Krzysiem, z niemałą fascynacją, oglądaliśmy potajemnie wyciągnięty z szafy mundur jego ojca. Stalowoszary uniform miał na lewym rękawie naszyty wygięty napis POLAND. Nad kieszenią z baretkami był znak ujęty w dwa skrzydła (tak jakby za chwilę miały odlecieć) a w nim obramowane wieńcem z dębowych liści litery RAF. Przymierzanie tego munduru miało w sobie coś mistycznego. Ubierając się w cudzą skórę chcieliśmy wpisać się w wydarzenia, na które – z racji daty urodzin – spóźniliśmy się. Podobnie rzecz się miała z obnoszeniem się w niemieckim Stalhelmie (dużo ich na polskich wsiach służyło wtedy jako karmniki dla kur) z dumnie wymalowaną, powstańczą, biało-czerwoną opaską.
Lubiliśmy przywłaszczać sobie cudze szaty, konstruować życiorysy, których nie dane nam było przeżyć. Zabawy dziecięce mają charakter wcieleniowy. Są do bólu teatralne. Nie było to nic z góry ustalonego, ale jak w commedia dell’arte odgrywaliśmy sytuacje i charaktery. W rezultacie Powstanie Warszawskie było wygrane, a Ojczyzna wolna tak od Niemców jak i od bolszewików. Świat na zewnątrz przeczył temu, ale nie po to jest teatr, aby scena nie odcinała się od ulicy.
Wojtka natomiast spotkałem po latach już jako wysoki urzędnik Kancelarii Prezydenta RP, on zaś był sędzią Sadu Najwyższego. Stał w sędziowskim szeregu i najpierw Prezydent a potem ja ściskaliśmy mu prawicę. Wtedy, na Bonifacego, wymyślałem różne fantastyczne sytuacje - ta jednak była daleko poza horyzontem mojej wyobraźni.
U Państwa Rudnickich izba na lewo od wejścia zamieniona była na warsztat radiotechniczny. Pan domu dorabiał sobie naprawą okolicznych odbiorników. Pełno tam było kondensatorów, oporników, transformatorów, przyrządów pomiarowych, których przewody zakończone były tak zwanymi krokodylkami, wszelkich drutów i drucików oraz zapachu kalafonii używanej do lutowania. Ówczesne radia mocno różniły się od współczesnych – nie miały ani drukowanych obwodów, ani tranzystorów. Była to solidna skrzynia, którą wypełniały lampy i całe mnóstwo elektronicznych gadżetów. Ośmiolampowa superheterodyna to brzmiało dumnie, ale też musiało mieć odpowiednie do dumy rozmiary. Nad skalą tkwiło i świeciło zielenią tak zwane magiczne oko, służące do dostrajania sygnału.
Kiedyś moja ciocia miała z odbiornikiem następującą przygodę. Gdy odmówił współpracy i zamilkł, został odniesiony do pana Rudnickiego. Po jakimś czasie ten zaprosił nas do siebie obiecując, że pokaże nam coś ciekawego. W warsztacie stał aparat odwrócony do nas tyłem. Miał zdjęte plecy i naszym oczom ukazał się dziwny widok. Wewnątrz odbiornika uwiły sobie gniazdo myszy. Grzały się w cieple lamp, żywiły się natłuszczonym papierem stanowiącym izolacje niektórych przewodów, samo gniazdo zaś sporządziły z pogryzionej plastikowej izolacji. W czasie, gdy żyjemy pod presją myszy komputerowych, te radiowe wspominam z niejakim rozrzewnieniem.
Awangardowo chlapiący malarze
Następny dom miał ciekawą architekturę: na murowanych piwnicach, wyniesionych gdzieś półtora metra nad poziom gruntu, wznosiła się drewniana budowla. Mieszkali w nim między innymi Andrzej Bonarski i Arika Madeyska. Andrzej wtedy jeszcze nie prozaik, ani nie marszand dzieł sztuki; był prostym absolwentem matematyki – dziedziny, w której się nigdy nie realizował. Arika, malarka, wyjechała potem do Paryża. Ostatnio odbyła się w Warszawie wystawa „Oni wybrali Paryż”, gdzie wystawiane były także jej prace. Przedtem Arika, jeszcze ze swoim mężem Madejem (skrót od znanego zbójcy), mieszkała w dworku mojej mamy. Obowiązywało zagęszczenie kwaterunkowe i moja mama uważała, że jako lokatorów lepiej jest mieć malarzy niż nożowników. Zresztą domek na Bonifacego był własnością mojej babki, tyle, że całkowicie przejętą przez kwaterunek. Mąż Ariki, również malarz, był alkoholikiem i Marek Nowakowski pisał o nim jako o Aniele Zagłady.
Wiadomo, że artyści klepią biedę, więc chwytają się najrozmaitszych chałtur. Pamiętam jak Andrzej z Ariką malowali parasole ogrodowe o kawiarni. Modna wówczas była sztuka abstrakcyjna jako odreagowanie socrealistycznej poprawności. Wielkie białe koła rozpostarte były na trawie. Oboje używali techniki taszystowskiej. Po prostu maczali w farbie pędzle i chlapali nimi na płótno. Powstawało w ten sposób mnóstwo barwnych kropek na białych kołach przyszłych parasoli. Poruszając się po okręgu, zmieniając miejsce pryskania i kolor farby tworzyli awangardowe malowidła. Awangarda była wtedy w modzie – nawet firanki i filiżanki musiały być w obowiązkowe „pikasy”. Nazwisko tego hiszpańskiego malarza służyło jako symbol sztuki abstrakcyjnej, której skądinąd nigdy nie uprawiał. Chlapali farbą oboje, ale tylko Arika miała papiery zaświadczające, że jest artystką. Widok ten zlikwidował moją fascynację awangardą z jednej strony, zaś moje zaufanie do dyplomów Akademii Stuk Pięknych z drugiej.
Od jeziora do odpustu, czyli o Bernardyńskiej
Za domem, gdzie mieszkali Arika i Andrzej, było właściwe skrzyżowanie, przebiegał bruk ulicy Bernardyńskiej. Były to tak zwane „kocie łby” (kalka z niemieckiego Kopfsteinflaster) – stosowana do lat 50. XX wieku technika brukarska, która zalecała się tym, że kamień polny, który był na miejscu, służył jako główny budulec. Także i tym, że trakcji konnej (dominującej w owym czasie) dawała dobre oparcie pod kopyta, tak aby się nie ślizgały. Wadą zaś była nierówna powierzchnia, na której wykręcały się kostki, pojazdy terkotały niemiłosiernie, rujnowały zawieszenie i nie mogły rozwijać szybkości. Cała jakby zrobiona z małych „śpiących policjantów”.
Ulica ta powstała dzięki założeniu Stanisława Herakliusza Lubomirskiego, marszałka wielkiego koronnego, który stworzył trójkąt według projektu Tylmana z Gameren, obejmujący tak zwaną Łazienkę (która za czasów Stanisława Augusta przekształciła się w Łazienki Królewskie) dalej Kościół na Placu Bernardyńskim oraz pałacyk Myśliwski nad Jeziorkiem Czerniakowskim (następcą jego jest dworek, w którym z czasów Lubomirskiego pozostał jedynie kominek). Ten ostatni bok trójkąta tworzył właśnie ulicę Bernardyńską. Domy na niej miały charakterystyczne ganki, gdyż mogły też służyć jako karczmy. Przede wszystkim 14 maja, w dzień świętego Bonifacego, którego relikwie ofiarowane Lubomirskiemu przez papieża Innocentego spoczywały (i spoczywają) pod ołtarzem kościoła. Odbywał się wtedy wielki odpust uwieczniony na przykład pędzlem Maksymiliana Gierymskiego. Ale i w zwykłe, powszednie święto wierni, nasyciwszy swój duchowy wymiar, mogli skrzepić i cielesność. To po prawej stronie; lewa była pusta, aż do powstanie figury ufundowanej przez mego dziadka i pana Grochalę (miejscowego potentata i właściciela sklepu na Sadybie). Dalej był dwupiętrowy murowany dom (jedyny murowany i jedyny, który ostał się ze starej zabudowy wśród punktowców osiedla Bernardyńska). Budownictwo murowane nie dominowało w tym rejonie, aż do rogu z Bonifacego gdzie (naprzeciw tego „artystycznego”) stał dom Górniaków.
Sznyty, bójki i kradzieże
Dom ten był zbudowany z cegły. Niby nic dziwnego - z tego materiału najczęściej stawia się budynki. Ale była to cegła specjalna: kradziona (rzadko co miało u Górniaków inną proweniencję) oraz rozbiórkowa. Właściwszym słowem byłoby „ruinowa”. Miała różne barwy dzięki różnym datom pochodzenia, odmiennym sposobom wypalania: tak w procesie produkcji jak i w procesie historycznym – niektóre całkiem solidnie osmolone płomieniami Września, Powstania lub miotaczy hitlerowskich Vernichtungskommando. Zlepione były niezręczną, chałupniczą murarką, a te niewymiarowe przyciskały papę dachu, chroniąc ją przed podmuchami wiatru.
Powojenna historia warszawskich cegieł to temat na osobne opowiadanie. Najpierw było ich w nadmiarze. Na Muranowie nie poradzono sobie z ich wywozem i pobudowano całą dzielnicę na pagórkach gruzu. Z ich ułomków zbudowano Stadion X-lecia. Sam bawiłem się w ruinach wrzucając cegły do zsypu, który pozostał w jedynej ocalałej ścianie budynku, na którą się wspinałem – odpowiadał mi głuchy turkot spadającego gruzu. Warszawski bandyta zdybawszy kogoś w ciemnej ulicy proponował: „Kup pan cegłę”, co stanowiło elegancką zamianę zwykłego rabunku w stosunek ekonomiczny kupna-sprzedaży. Czasami nawet posługiwał się sloganem reklamowym: „Kup pan cegłę za sto złotych – cegła lepsza od kapoty”. Z czasem gruz uprzątnięto, małe cegielnie zamknięto, postawiono na wielką płytę. Cegła stała się towarem poszukiwanym. Teraz mrowiło się od ogłoszeń: „Kupię cegłę”. A nie było to łatwe – trzeba było mieć dojścia, chody, znajomości. Nastała bowiem epoka nie tylko wielkiej płyty ale i wielkiego braku. Dopiero po 1989, gdy nastał kapitalizm, cegła stała się normalnym towarem rynkowym.
Wracając do domostwa Górniaków. Ten parterowy domek miał małą kubaturę – gdzieś 3m x 4m x 2,5m. A Górniaków było dwunastu. Jednak nie było strasznego zagęszczenia, bo przynajmniej trójka z nich zawsze przebywała aktualnie w więzieniu. Zakłady penitencjarne nie tylko walczyły z zagęszczeniem ale też przyzwyczajały do życia w ciasnocie. Byli to bowiem bandyci. W wykonaniu jednego z nich widziałem bójkę na noże. Nie była to z żadnej strony próba zabójstwa czy celowego ciężkiego uszkodzenia ciała. Był to raczej rodzaj zawodów szermierczych ze ściśle określonymi regułami i ściśle wyznaczonym polem trafień. Przeciwnicy rozebrani do podkoszulek i spodenek kłuli się i cieli po ozdobionych tatuażami rekach i nogach. Głowa i korpus były wyłączone. To był jakby negatyw szermierki, jaką ja uprawiałem. Ze sznytów (blizn) byli tak dumni, jak burszowie ze swoich szram. Dziś sznyty są śladami samookaleczeń i autoagresji. Wtedy były oznaką szlachetnego współzawodnictwa. Przy Górniakach można było się czuć bezpiecznie: obcy się ich bali, swoim nic nie zrobili. Bandyci tego czasu wtapiali się w lokalną społeczność zamiast ją terroryzować.
Karpie ubeka Homy
Następna posesja należała do ubeka Homy. Nie wiem w jakich okolicznościach wyrzucono go z aparatu, ale jak Cincinatus po trudach utrwalania władzy ludowej osiadł na roli i zajął się hodowlą. Spiętrzył w zagłębieniu lokalną strugę i hodował karpie. Karmił je w dość specjalny sposób: w centrum tego stawiku tkwiły cztery paliki, które wyznaczały wierzchołki kwadratu. Miedzy nimi rozpostarta była siatka, a w jej środku spoczywała taka o gęstszych oczkach. Tam spoczywał ochłap mięsa stanowiący przynętę dla licznych much. Składane przez nie białe larwy rozpełzały się i poprzez szersze oka wpadały do wody stając się karmą ryb. Zafascynowany tym prostym modelem obiegu pokarmowego poprosiłem o wyjaśnienia. Ubek (a miał on skłonności filozoficzne) tak tłumaczył: „To tak jak z ludźmi – odejdzie taki od tego, gdzie mu jeść dają i zaraz wpadnie, i zaraz go pożrą”.
Homa hodował też gołębie. Niebo tamtych czasów i tamtej okolicy pełne było krążących ptaków; ziemia zaś mężczyzn, którzy ostrym gwizdem i machaniem szmaty na kiju namawiali swoje stada do krążenia. Kiedy spytałem byłego pracownika resortu, czy się nie boi, że któryś z jego hodowli przyłączy się do konkurencji ten (a o jego refleksyjnej naturze już wiadomo) odpowiedział: „Z nimi to jak z ludźmi – jak się da takiemu dobre ziarno i dobrą samicę, to nie ucieknie”. Z Homą było tak jak z Górniakami – niby ubek, co prawda spensjonowany, ale ze służby się przecież nie odchodzi, na swoich nie kablował. Duch wspólnoty zwyciężał.
Dalej tylko pola i ugory
Za Homą gdzieś ku Wolickiej rozciągały się tylko pola i ugory, poprzecinane miedzami. To było po lewej stronie (idąc od Sadyby – Miasta 0grodu). Prawą stronę zajmowało coś, co w księgach wieczystych nosiło nazwę „Ogrody Czerniakowskie” i na co miejscowi mówili „Majątek”. Była to własność miasta, a jeszcze przed Dekretem Bieruta mojej matki, a jeszcze przedtem jej ojca. Matka – inżynier rolnik z wykształcenia – trudziła się więc nad nie swoją rolą. W tym trudzie dużą uciążliwością był system kontraktacji i obowiązkowych dostaw. Ale większą może była okoliczna ludność, która realizowała tam swoje głębokie poczucie sprawiedliwości społecznej. Brali oni udział w podziale owoców produkcji nie biorąc wszak udziału w samym procesie produkcyjnym. Mściła się bliskość miasta, tak użyteczna podczas wakacji. Nic więc dziwnego, że baza produkcyjna chyliła się ku upadkowi. Znikła brama wjazdowa i znajdującą się za nią wielka waga do ważenia wozów wraz ładunkiem. Ogrodzenie, z niemałą pomocą okolicznych, stawało się coraz bardziej przeźroczyste, by w końcu przestać pełnić swoją funkcję.
Dla mnie skrzyżowanie ulic Bernardyńskiej i Bonifacego miało wymiar symbolu. Po jednej stronie ciąg: kombatant – pilot RAF, zwariowani artyści, tak zwany element przestępczy i ubek. Z drugiej strony dogorywający kawałek przedwojennych układów społecznych. Polska w pigułce.
Skandale lat 70-tych
Tak było do lat 70. Wtedy wyburzono wszystko pod budowę zaprojektowanego przez inż. Zdanowicza osiedla Bernardyńska. Ta grupa punktowców wsławiła się dwa razy. Po raz pierwszy, gdy Franciszek „Byk” Starowieyski umieścił w swojej pracowni na szczycie jednego z nich ogromna czaszkę (osiedle nosiło przez jakiś czas nieoficjalną nazwę: „Pod czachą”). Drugi zaś raz, gdyż mieszkał tam kpt. Piotrowski, zabójca ks. Jerzego, który topił w Jeziorku Czerniakowskim dowody zbrodni.
Wielka płyta zastąpiła symbol. Tego skrzyżowania już nie ma. Gdzieś na uboczu został tylko dworek mojej mamy i tylko dlatego, że został uznany za zabytek.
Śródtytuły pochodzą od redakcji