Stanisława Karpińska (1912-2005) mieszkała nad Jeziorkiem Czerniakowskim przez 87 lat. Córka właściciela drewnianego dworku i majątku „Ogrody Czerniakowskie” Wojciecha Zatwarnickiego, i żona późniejszego twórcy Ściany Wschodniej, architekta Zbigniewa Karpińskiego, po śmierci ojca w 1948 przejęła 200 hektarów nad Jeziorkiem Czerniakowskim. Niecierpiała pracy na roli, nie znała się na hodowli, a mimo to sama stworzyła specjalną odmianę cebuli – cebulę czerniakowską - i dorobiła się na niej dużych pieniędzy. Śmiała się, że wiedzie podwójne życie. - Wracałam z pola około ósmej, raz dwa brałam prysznic i szliśmy na kolację do „Spatifu” – wspomina w nieznanym wywiadzie dla Res Publica w 1988 roku.
Kiedyś o Czerniakowie ludzie mówili, że na początku jest kościół, a na końcu majątek. Z majątku zostało 9,3 hektara, a dworek stoi dziś na skraju osiedla Bernardyńska między blokiem nr 1a a blokiem nr 3. Mieszka tu pani Stanisława Karpińska. Wchodzi się przez ganek z drewnianymi kolumnami. Na parterze trzy pokoje, na piętrze dwa. Meble – jak to w stary dworku. Z okien piętra widać jeziorko czerniakowskie, a za nim cebulę.
Cebula czerniakowska
- To jest domek, w którym jakoby Sobieski popasał w drodze do Wilanowa. Czy to prawda, czy legenda – nie wiem. Jan Potocki sprzedał dożywocie swojej matki, bo bardzo dużo wydawał, więc potrzebowała bardzo dużo pieniędzy. Ziemi było sto hektarów. Przyjechałyśmy do Polski spod Kijowa z matką i siostrami w 1918 roku, kiedy miałam pięć lat. Ojciec przyjechał dopiero dwa lata później, bo miał złudzenia, że uda mu się tam jeszcze coś uratować. Miał ukraiński rozmach i zastosował go do Czerniakowa.
- Mój dziadek kupił przed laty od pani ojca małą parcelę na Czerniakowie. Znał się na ziemi, bo kiedyś też miał majątek na Ukrainie. Gina, mówił do mojej matki, toż to same mady wiślane. Co rok, w czasie okupacji pani ojciec przysyłał na imieniny mojej matki konia z furą przepięknych warzyw. Matka do dziś wspomina te melony.
- To była odmiana kantalup paryski. Ale najlepiej szła tu cebula. Cebula ojca mogła konkurować z cebulą najwspanialszych cebularzy z Woli, bo nigdzie nie ma tak dobrej ziemi dla cebuli, jak na Woli. Kiedyś Czerniaków był wspaniałym gospodarstwem. Zboże i warzywnictwo. Stajnie, lodownie, obory, a w szklarniach można było orać koniem. Ojciec wziął pożyczkę z Banku Gospodarstwa Krajowego, ale w latach dwudziestych przyszedł krach i ciężko było to wszystko spłacić. Więc zdecydował się w 1938 roku sprzedać miastu trzy czwarte Czerniakowa z prawem dzierżawienia całości, dopóki miasto tego nie zagospodaruje. Tu miały być płuca dla Warszawy – jeziorko i kanały ciągnące się aż do Wilanowa.
- Jakoś niczego oprócz osiedla nie widać.
- W 1939 roku wszystkie długi były spłacone. Ta sprzedaż uratowała Czerniaków. Po wojnie została resztówka – czternaście hektarów. Tyle można było niby mieć, ale można było i stracić. Po wojnie bardzo chciano zabrać te czternaście hektarów, ale przecież wszystko było straszliwie zniszczone, zrujnowanej budynki, żadnego inwentarza, a plony zostały w ziemi. Trzeba było to jakoś zagospodarować i ojciec z równą energią jak w dwudziestym roku zaczął podnosić Czerniaków. Te czternaście hektarów, które zostały, sto, które dzierżawił przed wojną, plus drugie sto, które mu teraz w dzierżawę kazało wziąć państwo. Nie było kapitału, nic nie było – w holu tego domku stał jedyny koń, nasz stary koń, który po powstaniu został odnaleziony przez moją siostrę.
- Mówi pani: jeden koń na dwieście hektarów?
Można dać radę z jednym koniem, ale stopniowo. Ojciec znowu się zadłużył i znów zaraz były dwa konie, a potem traktor z demobilu i szybko pojawiły się świnki, bo obok była jednostka wojskowa i wieprzowina bardzo była potrzebna. Powoli zgłaszali się dawni pracownicy ojca sprzed wojny. Powoli ruszyło zboże i marchew. Ruszyła cebula. No, ale w 48 roku ojciec zmarł. A mnie włosy stanęły do góry. Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Mój mąż pracował w Biurze Odbudowy Stolicy. Już dziewiętnastego stycznia był w Warszawie (zgłoście się, kolego, do Biura Odbudowy Stolicy – powiedział mu Spychalski, którego mąż dosłownie spotkał po drodze idąc do Warszawy na piechotę z Ojrzanowa) i marzył mu się ratusz po drugiej stronie Wisły, na Pradze. Zawsze był przeciwnikiem rozciągania miasta po jednej stronie rzeki, bolał nad tym, że Warszawa była jednostronna i zawsze twierdził, że miastu dodają uroku mosty. Więc pochłonęły go prace nad projektem tego ratusza na Pradze, który miał stanąć tam, gdzie jest port. Bo ratusz, jego zdaniem, powinien się odbijać w Wiśle. Zarabiał dwa tysiące i zupę.
Było nas czworo plus siostra męża. Zajmowała się dziećmi – Jakubem i Wojtkiem. Ja prowadziłam barek kawowy na Marszałkowskiej pod szóstką (cztery stoliki, kawę parzyło się na kozie za szafą, ciastka piekła pani Jankowska, matka Stasia Jankowskiego) i miałam maszynę trykotarską, na której razem z młodszą siostrą i Danutą Lutosławską robiłyśmy swetry. I teraz te dwieście hektarów i zadłużony Czerniaków. W dodatku mój ojciec był tak zaradny, tak prowadził interesy, że babka dała mu pod opiekę wszystkie swoje córki. W 1948 roku w Czerniakowie mieszkało gdzieś z pięć ciotek, dwóch wujów i moja matka. Nie miałam wyjścia, musiałam to wziąć.
- 1948 rok nie był najlepszy do interesów.
- Wiedziałam, że jedynym sposobem na utrzymanie Czerniakowa jest umowa z państwem. Nic na lewo, wszystko na kontraktację. Na początku oprócz podatków wymagano żywca i mleka proporcjonalnie do ilości posiadanej ziemi. No, a tu było dwieście hektarów. Miałam chlewnie, żywiec oddawałam, ale muszę pani powiedzieć, że zupełnie nie sposób było uzbierać tyle mleka. Spotkała mnie przykrość, bo na jakiejś odprawie uznano mnie za parszywą owcę, która wykupuje masło dzieciom robotniczym i oddaje je zamiast mleka jako swój kontyngent, co, rzecz jasna, nie było prawdą. I te nieustanne kontrole – bo zatrudniałam około dwudziestu robotników sezonowych, którzy tu spali i jedli. Trzeba było prowadzić kuchnię i księgi rachunkowe. Nienajlepiej również układały się z początku stosunki z sąsiadami. Okoliczni chłopi uznali, że przyszły takie czasy, że można tym z majątku dokuczyć. Ale szybko okazało się, że jedziemy na tym samym wózku i w końcu jakoś się ułożyło. Ale najgorsze było to, że ja bardzo nie lubiłam tej pracy. Skończyłam w 1934 SGGW, ale tylko dlatego, że była taka presja w rodzinie. W 1948 niewiele już ze studiów pamiętałam, nie miałam żadnej praktyki ani znajomych wśród ogrodników. Obracałam się raczej wśród architektów, muzyków i malarzy.
- Ale cebula rośnie do dzisiaj.
- Wielki przyjaciel mojego ojca, pan O’Brien de Lacy, uważał, że powinnam jakoś kontynuować rzecz, którą ojciec zaczął. Namówił mnie na tę cebulę. Cebula ma przyszłość, powiedział. Cały pomysł polegał na tym, żeby się zająć produkcją nasion, nasion cebuli określonego typu i ja sobie postanowiłam, że moja cebula musi mieć specjalne proporcje: jeden do jednego i jednej dziesiątej, to znaczy wysokość trochę większa od szerokości. Więc tak: biorę dziesięć cebul i to są matki. Wsadzam je i obserwuję. Jedna matka może dać jedenaście pędów, druga siedem, ale u jednej matki te baldachy są bardziej dorodne, a u drugiej mniej. W następnym roku z każdej matki wysiewam działki kontrolne i obserwuję, czy cebula, która wyszła z tych działek, spełnia warunki, jakie sobie założyłam. Obserwuję kształt, zabarwienie łuski, patrzę, czy w tym samym czasie zasychają szczypiory. Mam materiał mateczny, z którego zbieram nasiona do wysiewu na pole w następnym roku i… ale nie wiem, czy pani miała kiedyś z cebulą do czynienia?
- No, nie.
- W każdym razie po trzech latach kontrolnych powinnam otrzymać trzy tony, ba – nawet dziesięć ton przepięknych wysadek, którymi obsadzam półhektarowe pole handlowe. Żeby wyprodukować pół hektara muszę mieć cykl pięcioletni.
- Przepraszam, w jaki sposób sadzi pani te tony?
W kucki. Robota ręczna ma tę zaletę, że nie kaleczy się cebuli. Zresztą nie mam sadzarki. No, więc żeby skrócić ten pięcioletni cykl sadzę matki po trzy i biorę pod izolator, bo jeszcze trzeba pani powiedzieć, że cebule są samopylne i owadopylne i musze je brać pod izolator, żeby się nie zapyliły sąsiednim typem. Ale najtrudniej jest zrozumieć, co dalej. Na przykład jedna matka dała dużo – jedenaście pędów, ale cebule nie są takie dorodne, nie są takie kształtne, nie mają idealnej szyjki, bo szyjka w żadnym wypadku nie może być za szeroka, w żadnym wypadku – tylko cebula z wąską szyjką nadaje się do przechowywania. Więc muszę wybrać elitę. Po wielu kontrolach stacji oceny nasion w Ożarowie zbieram baldachy. Normalnie robią to maszyny, ale ja wymyśliłam tak: idziemy trójką między rzędami cebuli, dwie osoby chwytają ręką za baldachy i ucinają je nożem, a w środku idzie trzecia, która trzyma worek. Do suszenia mam świetną, drewnianą, przewiewną szopę.
- Czy to jest dobry interes?
Już w latach pięćdziesiątych po siedmiu latach prób moja cebula została uznana za odmianę wolsko-czerniakowską. Powoli wyzbywałam się krów, świń i hektarów. Trzymałam się cebuli. I trochę marchwi, kapusty, trochę kalafiorów na siedemnastu hektarach. Wszystko na kontraktację, bo cały czas pamiętałam, że tylko to mnie może uratować. Mieszkaliśmy z mężem i trzema już synami na Narbutta. Do Czerniakowa przyjeżdżałam najpierw budą z placu Unii, a potem czym popadło. Miałam już trochę pieniędzy z cebuli, ale nie mogłam sobie pozwolić na samochód, bo to były czasy, kiedy samochód świadczył o bogactwie. I tak byłam przecież parszywą owca i kułakiem. A musiałam utrzymać za wszelką cenę Czerniaków – Czerniaków trzymał dom. Samochód kupiliśmy w 59 roku, kiedy mąż wygrał konkurs na Ścianę Wschodnią i dostał talon od Rady Państwa. Wiele osób zjadliwie mówiło: słuchaj, to że Zbyszek nie robił chałtur tylko dobrą architekturę, to żadna sztuka, skoro ty utrzymywałaś dom. To nieprawda. To była wielka sztuka. W tamtych czasach wszystkie konkursy wygrywała trójka architektów – Wierzbicki, Kłyszewski, Mokrzycki. To była dobrze zorganizowana potęga – nazywali ich tygrysami. No, a Ścianę Wschodnią mąż zrobił właściwie zupełnie sam. Co tu się działo! Całe mieszkanie na Narbutta przeistoczyło się w pracownię. Naprawdę, co za mordercza praca to projektowanie. Pamiętam, że wracałam wieczorem z Czerniakowa i nic tylko parzyłam kawę za kawą, bo architekci mają to do siebie, że odkładają wszystko na ostatnią chwilę i pracują potem nocami.
- Pani dniami, a mąż nocami?
- Mój mąż miał dwie pasje. Kochał architekturę i życie towarzyskie. A ja wiedziałam, że wszystko w małżeństwie musi być wspólne, inaczej się rozlatuje. Wracałam z pola około ósmej, raz dwa brałam prysznic i szliśmy na kolację do „Spatifu”. Zawsze się śmiałam, że prowadzę podwójne życie. Do „Spatifu” chodziliśmy bardzo często – chyba pół życia tam spędziłam.
- To kto wychowywał dzieci?
- Śmieję się, że chyba dobrzy ludzie je wychowali. Bo nie ja, ja byłam przy ziemi. Uparłam się tylko, że muszę wszystkich trzech nauczyć chodzić po górach. Wojtkowi powiedziałam nawet, że go będę tłukła, jeśli nie wejdzie do Pięciu Stawów. Mało się nimi zajmowałam, to fakt, ale o wszystkim wiedziałam i zawsze żyłam ich życiem.