Na Sadybę, a także i do naszego bloku, ściągnęło dużo uciekinierów z miasta. Najwięcej z Czerniakowskiej, Sielc, Podchorążych i z Belwederskiej. Roztasowali się w różnych mieszkaniach, korzystając z gościnności ich właścicieli. Każdy dzielił się z nimi, czym miał. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że dziś oni, a jutro my możemy być bez dachu nad głową.
Wszystkie sklepy otwarte. Każdy dawał wszystko co ma. Nieoceniony Gregorczyk
Życie tętniło. Wszystkie sklepy były otwarte. Cen nikt nie podnosił. Ojciec, mimo że pełnił funkcję kwatermistrza, cieszył się szacunkiem i sympatią-właścicieli tych sklepów. Gdy rekwirował dla potrzeb wojska cukier, mąkę czy inne produkty, nikt nie odmawiał, nikt niczego nie ukrywał, przeciwnie, całe skrzętnie chowane przed Niemcami zapasy były dobrowolnie ujawniane i przekazywane.
Warto wymienić tu nieocenionego-Antoniego Gregorczyka, panią Robaczyńską czy panie Krowickie. W tych decydujących dniach nikt się od niczego nie uchylał, każdy dawał wszystko, co ma i na co go stać. Długa byłaby zresztą litania nazwisk tych, którzy jeżeli nie bezpośrednio, to pośrednio brali udział w powstaniu.
Tędy przebiegał front
Front przebiegał ulicami: Okrężną, Chochołowską do Podhalańskiej, gdzie były stałe stanowiska ciągłe. Wzdłuż cmentarza aż do kościoła znajdowały się tylko placówki. Plac Bernardyński i klasztor oraz wieś Czerniaków były S obwarowane barykadami. Folwark na Czerniakowie również obsadzili powstańcy. Dalej stałe pozycje obejmowały teren Sielc wzdłuż ulicy Chełmskiej do Dolnej, Belwederskiej, Nabielaka, Bończy, Podchorążych do Nowosieleckiej i do Czerniakowskiej. Odcinek ulicy Czerniakowskiej pomiędzy Chełmską a placem Bernardyńskim był patrolowany przez powstańców. Nasi obsadzili też Fort Legionów Dąbrowskiego. Tędy i przez Królikarnię wiodła droga na powstańczy Mokotów, tą drogą kursowali łącznicy z meldunkami, transportowano broń i amunicję, przechodziły oddziały dla wsparcia bądź Mokotowa, bądź Sadyby. I tak Sadyba stała się kawałkiem Niepodległej Polski. Ukształtował się front, ustabilizowało się życie.
Barykady na Placu Bernardyńskim
Plac Bernardyński został zamknięty barykadami z trzech stron. Pierwszą barykadę stanowił przewrócony tramwaj, który uniemożliwiał dostęp na plac od strony miasta. Druga barykada, również frontem zwrócona do miasta, przecinała ulicę Czerniakowską przy klasztorze, pod oknami kancelarii parafialnej. Trzecia barykada zamykała ulicę Bernardyńską obok furtki prowadzącej na cmentarz kościelny. (…)
Niemcy napierają na Jeziorko
Nad ranem ściągnięto Jędrka i Tadka nad Jezioro Czerniakowskie, gdzie kopali dla siebie stanowiska strzeleckie. Jędrkowi wypadło stanowisko tuż przy moście, który został spalony poprzedniego wieczora, żeby uniemożliwić Niemcom wdarcie się z tej strony na Sadybę. Z dna jeziora sterczały nie dopalone kikuty pali, a dużo zwęglonych pływało po powierzchni.
O świcie po drugiej stronie jeziora ukazał się patrol niemiecki. Z odległości około 300 metrów został on ostrzelany przez naszych. Gdy zaczęła się strzelanina, rów strzelecki Jędrka był wykopany tylko na tyle, że mógł w nim uklęknąć. Jako przedpiersie wykorzystał więc Jędrek odkopany przez siebie kawał krawężnika. Po wycofaniu się patrolu za jeziorem dał się słyszeć chrzęst gąsienic i ukazały się dwa czołgi, które po kilku minutach otworzyły ogień z dział do powstańców. Ponieważ jezioro stanowiło przeszkodę nie do przebycia dla czołgów, a piechoty niemieckiej nie było widać, dowódca dał powstańcom rozkaz wycofania się w obręb ulicy Goraszewskiej. (…)
Teraz proca już go nie bawiła. Był przecież żołnierzem
Wyszliśmy z Jędrkiem nad fosę. Nieśmiało zapytałem, czy mogę jeszcze zatrzymać jego starą procę. Ofiarował mi ją oficjalnie. Teraz już go nie bawiła, nawet jej się wstydził. Był przecież żołnierzem, miał granaty i prawdziwego peema.
Kopanie pierwszych grobów w ogródku generałowej
Dzień 21 sierpnia utkwił mi w pamięci jako dzień pogrzebów. Raniutko za naszym blokiem, od strony wschodniej, tuż pod oknami powstańczego szpitala, w ogródku generałowej, razem z sąsiadkami rozpoczęliśmy kopanie pierwszych grobów. Pierwszym zmarłym, którego złożyliśmy do ziemi w skrzyni zbitej z ławek szkolnych, był bardzo młody chłopiec o ciemnych włosach, mający peudonim „Kobus”. Jego szczupłe bezwładne ciało zrobiło na mnie straszne wrażenie. Łzy przez cały czas cisnęły mi się do oczu. Pochlipywałem i kopałem. Kopaliśmy w milczeniu, zmieniając się co chwila. Jako drugiego pogrzebaliśmy również młodego powstańca o pseudonimie „Cień”.
Gdyśmy skończyli uklepywanie mogił, przyszedł wraz z pielęgniarką jeden z sąsiadów i zatknęli na grobach wycięte z dykty tabliczki z wypisanymi tuszem pseudonimami, nazwiskami, datami urodzenia i śmierci poległych. Obydwaj już byli poza naszym światem, bezpieczni od kul, które przerwały ich życie. Pierwszy z nich, strzelec „Kobus”, miał piętnaście lat i nazywał się Zygmunt Urbanowicz. „Cień”, dowódca II drużyny 8 kompanii, miał lat dwadzieścia jeden, nazywał się Zbigniew Kusiński i w cywilu był studentem Politechniki Warszawskiej. Pomyślałem o ich rodzicach, którzy jeżeli żyją, to gdzieś na pewno na nich czekają i nigdy nie zobaczą już swych synów. Zacząłem jeszcze żałośniej pochlipywać. Sąsiadki, widząc moje wzruszenie, chciały mi zaoszczędzić tych przykrych przeżyć i zaczęły odpędzać mnie od kopania następnych grobów, ale twardo rwałem się do łopaty. Chciałem chociaż w ten sposób „brać udział”.
Niestety, jeszcze tego samego dnia kopaliśmy groby w ogródku generałowej.
Duża dziura w bloku
Nie było dnia, żeby na Sadybie nie padały pociski. Mimo iż na naszym domu powiewała flaga Czerwonego Krzyża, Niemcy zaczęli również „macać” blok. Chyba 21 sierpnia pierwszy niemiecki pocisk uderzył w nasz dom od strony ulicy Powsińskiej. Trafił w mansardowe mieszkanie trzeciego piętra. Na klatce schodowej pomiędzy drugim a trzecim piętrem ziała duża, około półmetrowej średnicy dziura. Tynk i gruz oraz liczne metalowe odłamki walały się po schodach.
Następne pociski wystrzelone zostały z czołgu, który podjechał od strony Wilanowa pod barykadę przy moście na ulicy Powsińskiej. Uderzyły one w mieszkanie doktora Szczubełka, ale zaraz zjawili się murarze i załatali dziurę w ścianie. (…)
Do jasnej cholery, złaź z okna!
W pralni, która spełniała rolę wspólnej stołówki, matka szybko postawiła (…) talerz treściwej kartoflanki. Chłopak dorwał się do jedzenia jak zgłodniały wilk. Głośne siorbanie przerywał opowieścią o Mokotowie, walkach i przeżyciach. Mówił zwięźle. Dłuższa była opowieść chłopca o jego osobistych losach. Przed kilkoma dniami stracił brata. „Byliśmy razem w jednym oddziale. Gdyśmy poszli do ataku, otrzymał postrzał w czoło. Zginął na miejscu. Został mi po nim ten pistolet.” Tu wskazał ręką na tkwiące za pasem parabellum, na którym od kilku minut spoczywały moje oczy.
Matka z trudem powstrzymywała łzy, dopełniając talerza, a równocześnie zwracając mi uwagę, żebym zszedł z piwnicznego okna, bo właśnie rozpoczął się ogień artyleryjski i słychać było coraz bliższe gwizdy pocisków i detonacje. Nie zwracałem uwagi na jej napomnienia. Nadszedł właśnie stryj i zaczął wypytywać żołnierza o sytuację na Mokotowie, przekrzykując wybuchy pocisków. Twardo siedziałem dalej na parapecie, pożerając wzrokiem parabellum.
Stryj niecierpliwie wysłuchiwał opowieści żołnierza zagłuszanych kolejnymi eksplozjami i pomieszanych z coraz natarczywszymi napomnieniami matki, wreszcie nie wytrzymał i rzucił w moim kierunku: „Do jasnej cholery, złaź z okna!” Przyjąłem to jak rozkaz.
Ledwie odszedłem od okna, dał się słyszeć najpierw przejmujący świst, a potem potężny huk. W piwnicy zrobiło się ciemno — z kuchni, na której grzała się kartoflanka, zaczęły się wydobywać kłęby sadzy i dymu. Na miejsce, gdzie przed chwilą siedziałem, posypały się zwały cegieł. Pocisk uderzył w komin.
Znany warszawski aktor żandarmem
Posterunek żandarmerii znajdował się na ulicy Goraszewskiej. Był zbyt oddalony od naszego bloku, więc tam nie chodziłem, ale znałem wielu powstańczych żandarmów. Wśród nich znajdował się znany warszawski aktor, Władysław Walter, oraz jego syn, Wawrzyniec, niezwykle sympatyczny osiemnastoletni chłopak. Władysław Walter, starszy już pan „z brzuszkiem”, zawsze tryskał humorem. Wawrzek był odbiciem ojca. Utkwił mi w pamięci moment ich spotkania na forcie po kilku dniach niewidzenia. Wawrzek, wyciągając dłoń do ojca, na powitanie ryknął tubalnym głosem: „Jak się masz, stara glino” — po czym rzucili się sobie w ramiona.
Po raz pierwszy zobaczyłem Wawrzka podczas powstania, jak jechał na rowerze, prowadząc przed sobą jakiegoś mężczyznę. Obok mnie stała Karna Burczyk i zawołała Wawrzka, żeby podjechał. Odkrzyknął jej, że nie może, równocześnie wskazując pistoletem mężczyznę, który kroczył szybko przed rowerem ze smętnie spuszczoną głową. Pewnie był to volksdeutsch.
Niemiecki jeniec w szpitalu. „On do rodziny nie wróci.” Kopaliśmy w innym miejscu ogródka.
Właśnie nadjeżdżał furą ojciec. Zgromił mnie, że oddaliłem się od domu. Kazał mi zostać przy furze, a sam wraz ze swym towarzyszem pobiegł przez dziury w parkanach w kierunku willi stryja. Czekałem w napięciu. Po kilkunastu minutach, które wydały mi się wiekiem, nastąpiła cisza. Słyszałem tylko różne przekleństwa, podniesione głosy i okrzyki: „Nosze!” „Sanitariusz!” Zdrętwiałem z trwogi o ojca. Po chwili ojciec zjawił się zdrów i cały. Za nim dwóch powstańców niosło nosze, na których leżał człowiek w mundurze feldgrau zalany krwią w okolicach pasa.
Ranny cicho jęczał. Był to żołnierz niemiecki. Załadowano nosze na furę i powoli ruszyliśmy do bloku, do szpitala. W trakcie drogi ojciec opowiadał mi, że Niemcy przypuścili szturm, że naszym zaciął się karabin maszynowy, że jego obsługa poza granatami nie miała żadnej broni i gdy Niemcy poderwali się do walki wręcz, nasi z uwagi na bliską odległość nie mogli użyć nawet granatów. W ostatniej chwili uruchomili jednak cekaem i właśnie ten, którego wieźliśmy, to jeden ze ściętych serią polskiego karabinu. Ściągnął go z przedpola patrol sanitarny, gdy jęcząc wzywał pomocy. Słuchałem i milczałem, gdyż bałem się przyznać, iż byłem bezpośrednim świadkiem całego wydarzenia.
Ze względu na rannego jechaliśmy bardzo powoli. Pod koniec drogi ojciec wymienił z Niemcem kilka zdań. Gdy zajechaliśmy pod szpital, ojciec wraz ze swym towarzyszem zdjęli nosze i zanieśli rannego do sali opatrunkowej, a ja przywiązałem konie do drzewa i pobiegłem powiadomić matkę, że jestem. Aby uniknąć bury, wyrzuciłem z siebie prędko: „Tatuś przed bramą na mnie czeka” — i wybiegłem.
Gdy ojciec wrócił do fury, zapytałem go o treść rozmowy z Niemcem. Ojciec uspokoił rannego, że nic mu się nie stanie, że wieziemy go do szpitala, gdzie go opatrzą. Ranny podziękował i powiedział, że mimo bólu cieszy się, iż już nie będzie musiał walczyć, że wojna się niedługo skończy i wróci do swojej rodziny. Słuchając tych słów o szczęśliwym powrocie do domu i rodziny, musiałem mieć zadowolony wyraz twarzy, bo ojciec popatrzył na mnie badawczo i po chwili wtrącił jakimś innym już, matowym głosem, jakby karcąco: „On do rodziny nie wróci. Jest śmiertelnie ranny w brzuch. Najdalej jutro umrze.”
Następnego dnia kopałem wraz z sąsiadami grób na podwórku. W innym miejscu niż dla powstańców, których chowaliśmy w ogródku generałowej, wśród zieleni. Było mi przykro i smutno, gdy składaliśmy do grobu owinięte w krwawe prześcieradło zwłoki. Jedna z sanitariuszek złożyła do grobu różaniec, z którym ranny skonał. Sąsiad nasz wykonał tabliczkę z dykty i wypisał imię, nazwisko i stopień wojskowy zmarłego. Zapamiętałem tylko stopień: Obergefreiter.
Fragment książki „Tak zapamiętałem” Macieja Piekarskiego, publikowany dzięki uprzejmości córki autora, Małgorzaty Karoliny Piekarskiej. Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji.