Do piwnic wkrada się głód, zaduch i fetor
W ostatnich dniach sierpnia i na początku września do okopów, piwnic i schronów powoli zaczął się wkradać głód, niosąc ze sobą zwątpienie, poczucie grozy i beznadziejności. Ojciec poprzedniego dnia wieczorem przyniósł z fortu kilka płatów końskiego mięsa. Zapowiadała się więc teraz uczta, a byliśmy już nieludzko wygłodniali, bo wczorajsze szturmy i ciągłe naloty doprowadzały wszystkich do takiego napięcia nerwowego, że nikt nie myślał o gotowaniu jakiejkolwiek strawy, dogryzano już tylko suchary. Z samego ranka matka wzięła się do smażenia befsztyków. Niebawem były gotowe, czekaliśmy tylko, jak nasi odeprą szturm, jak skończy się bombardowanie, żebyśmy mogli spokojnie zjeść.
W piwnicy panowała przykra atmosfera. Szept modlitw mieszał się z jękiem rannych, którzy leżeli naokoło, a wszystko zagłuszały raz po raz wybuchy. Za każdą bliższą eksplozją otwierały się dymniki i wypadały z nich chmury sadzy, rozlepiając się na spoconych ciałach. Pomimo iż to była piwnica, jednak upał i zaduch stawały się nie do zniesienia. Na dodatek straszny fetor roznosił się z rany jednego z żołnierzy rannego w brzuch. Świst z rany innego, postrzelonego w płuca, jaki od czasu do czasu, w przerwach między wybuchami dawał się słyszeć, wpływał jeszcze bardziej deprymująco.
Matka podeszła do ojca i łagodnym, ale stanowczym ruchem wyjęła mu sztucer z ręki
Rozległ się strzał karabinowy skierowany do wnętrza piwnicy, ze ściany posypał się tynk, a na dworze dał się słyszeć ochrypły wrzask: „Alle raaausss!”
Wszyscy z piwnicznego korytarza rzucili się w głąb, do naszej piwnicy, przewracając, co było po drodze, i wylewając nieczystości. Jakiś dziecinny głos pytał wśród spazmów, czy nas rozstrzelają. Ojciec z determinacją sięgnął po wiszący na ścianie sztucer, żołnierz wydobył zza pasa granat. Zrozumiałem — lepiej zginąć z bronią w ręku jak wolny… Matka podeszła do ojca i łagodnym, ale stanowczym ruchem wyjęła mu sztucer z ręki i rzuciła za stojący pod ścianą kufer. Opaskę zdjął już ojciec sam. Zniknęła ukryta za dekoltem matki.
(…)Kazano nam stanąć pod ścianą i podnieść ręce do góry. Mężczyzn rewidowano. Kilkunastu żołnierzy niemieckich w stalowych mundurach stało naprzeciw z bronią gotową do strzału skierowaną do nas oraz w drzwi i okienka piwnic. Z boku oficer, wsparty na pięści przeciwpancernej, palił niedbale papierosa. Znaleźliśmy się w rękach niemieckich lotników, jak wynikało z odznak (srebrne mewki na żółtym tle na kołnierzach). Dawało to nikłą iskierkę nadziei, że nas zaraz nie rozwalą. Łapałem się tej myśli jak deski ratunku. Może to dziwne, ale jednocześnie zastanawiałem się, czy śmierć jest bolesna. Przy sprawdzaniu dokumentów mężczyznom kazano stanąć w osobnej grupie. Matka dała się podtrzymywać ojcu, ale jeden z żołnierzy podszedł do niego i krzyknął po polsku: „Ociec, rannych no-sicz!” Zdrętwiałem widząc ojca oddzielonego od nas, sens słów wypowiedzianych przez Niemca nie dotarł bowiem do mnie. Kazano nam iść w kierunku fortu. Obok nas wlókł się o własnych siłach ów chłopiec ranny w płuca, kryjąc ranę w obawie przed rozstrzelaniem za udział w powstaniu. Wkrótce dołączył do nas ojciec z noszami.
Blok bez dachówek, rozwalona bombą szkoła
Nasz blok przedstawiał okropny widok. Na dachu nie było ani jednej dachówki, wszędzie otwory po pociskach i wyłamane krokwie. Przed klatką schodową numer 3 leżał zwalony komin. Dokoła pełno lejów po bombach i pociskach. Ściana od strony ulicy Powsińskiej była zarysowana od wybuchu bomby. Paliło się w dwóch mieszkaniach. Rozeschłe w sierpniowym słońcu futryny trzeszczały w ogniu. Opuszczony okop pomiędzy ogrodem a fortem czynił przygnębiające wrażenie. Wszystko wokół było jednym wielkim pobojowiskiem. Szkoła została rozwalona bombą do połowy. Kikuty desek sterczały rozpaczliwie ku niebu. Mimo woli pomyślałem o Wiesi Parszniak, córce naszego woźnego ze szkoły, która zamieszkiwała właśnie w tej części budynku. Koło szkoły dostrzegłem Janusza Boczara. Twarz miał tak zmienioną, że ledwie go rozpoznałem — cała głowa była owinięta bandażem, przez który sączyła się krew. Przy szlabanie zamykającym dostęp do fortu stało pełno żołnierzy niemieckich.
Fort: zawalony kazamaty i ksiądz z krzyżem
Sam fort też przedstawiał okropny widok. W środkowej części zawalone były dwie kazamaty, dalsze dwie płonęły. W zachodnim skrzydle fortu bomba zburzyła frontową ścianę kazamaty, w której nasi mieli magazyn aprowizacyjny zorganizowany przez ojca.
Nagle z daleka doleciał warkot samolotu, który zaczął się zbliżać do fortu. Jeden z Niemców podniósł do góry wiszącą na piersi rakietnicę i wystrzelił w niebo zieloną rakietę. Zaczęto zaganiać tłum do pierwszej z brzegu kazamaty, tej samej, w której przez naszych trzymani byli jeńcy niemieccy, a nad którą w narożniku eksplodowała jedna z bomb.
Wśród otępiałego tłumu wyróżniała się wyniosła postać jakiegoś księdza z krzyżem w jednej, a z flagą Czerwonego Krzyża w drugiej ręce. Ksiądz uniósł nieznacznie krzyż i począł nim nas błogosławić, udzielając wszystkim absolucji in articulo mortis. W tym momencie rozległa się seria z broni maszynowej gdzieś tuż, tuż.
Trzymając się za ręce, żeby w tej ostatniej chwili być razem, czekaliśmy na śmierć
W coraz większym pośpiechu Niemcy zaganiali tłum do wnętrza kazamaty, pchając w plecy i w co się dało lufami pistoletów i karabinów. Szczególną zawziętością odznaczał się ów lotnik z rakietnicą na piersi, który lufą swego schmeissera coraz brutalniej ugniatał falujący tłum. Gdy znaleźliśmy się w jego zasięgu, schwycił torebkę matki i począł obmacywać (w torebce były dwa złote zegarki). Babka zaczęła mu tłumaczyć po niemiecku, że tam nic nie ma. Nagle tłum porwał matkę ze sobą. Wyrwała przy tym żołdakowi torebkę z ręki. W tym momencie na zewnątrz znów zaterkotała seria z pistoletu maszynowego.
Kazamatę zaczęto pospiesznie zamykać, upychając dalej tłum. Nagle w korytarzyku obiegającym cały fort i łączącym poszczególne kazamaty dał się słyszeć potężny huk, uderzyła w nas fala sprężonego powietrza i po kazamacie zaczął się rozchodzić charakterystyczny smród spalonego trotylu. Niemcy wrzucili pierwszy granat do korytarza przez dymnik. Koło wejścia zobaczyłem bezpośredniego przełożonego ojca, kwatermistrza „Węża”, pana Tadeusza Matuszewskiego. On również nas spostrzegł, bo uniósł dwa palce do kapelusza i patrząc na ojca w milczeniu, jakby na pożegnanie, zasalutował. Zdawaliśmy sobie sprawę, że oglądamy się po raz ostatni, nie sądziliśmy bowiem, że ktokolwiek z nas ocaleje. Jak się okazało, myśmy mieli szczęście, kwatermistrz V Rejonu, sierżant „Wąż”, zginął zamordowany w Dachau.
Po wybuchu pierwszego granatu czekaliśmy na następne. Trzymając się za ręce, żeby w tej ostatniej chwili być razem, czekaliśmy na śmierć. Nie wyobrażałem sobie, że w rzeczywistości tak może ona wyglądać. Pocieszałem się, że może później ktoś powie, iż na forcie na Sadybie podobno Niemcy rozstrzelali i wymordowali granatami kilkaset osób, tak jak słyszeliśmy o Wawrze, o Woli. Wiadomość ta dojdzie do Antka, który na pewno przetrwa i Niemcom za nas zapłaci.
Bramy otwarte: Wychodzimy z pewnej śmierci
Tymczasem przy bramie kazamaty powstał jakiś ruch. Słychać było rozkazy niemieckie wydawane podniesionym głosem. Po chwili bramę otworzono i kazano nam wychodzić. W pośpiechu, żeby uniknąć bicia i popędzania, wszyscy zaczęli opuszczać kazamatę. Przed fortem stała gromada ludzi, a następne płynęły przez przejście koło szlabanu. Na nasypie powstałym wokół leja po wybuchu bomby stały jakieś dwie wiejskie kobiety w towarzystwie Niemców i wskazywały im różnych mężczyzn, których Niemcy następnie dość szczegółowo rewidowali. Wskazałem tę scenę ojcu. Okazało się, że te baby to volksdeutschki z niemieckiej kolonii gdzieś na Czerniakowie. Ponieważ ojciec przebywał w tamtym rejonie, zdecydowaliśmy, że na wszelki wypadek powinien się ukryć w tłumie.
Kiedy odprowadzałem wzrokiem ojca wycofującego się głębiej w tłum, krew zmroziła mi się w żyłach — we wschodnim narożniku fortu stało pod ścianą kilku młodych mężczyzn z rękami wzniesionymi do góry. Niektórzy mieli na rękawach biało-czerwone opaski. Gromada Niemców, zwracając ku nim broń, szykowała się do strzału. Po chwili zaterkotało kilka krótkich serii, a młodzi ludzie popadali na ścianę tak jak by ich ktoś gwałtownie pchał, a następnie bezwładnie poosuwali się na ziemię. Stałem skamieniały. Mimo że wiedziałem wszystko o egzekucjach publicznych, oglądany teraz mord nie chciał dotrzeć do mojej świadomości. Przecież rozstrzelano tutaj żołnierzy! Jak nas wymordują?
Na szczycie fortu, na obu jego skrzydłach i na środku, wystawały z trawy ręczne karabiny maszynowe, które z dołu wyglądały na swoich nóżkach jak literki A. Przy karabinach leżeli żołnierze. Niektórzy kręcili się tu i ówdzie, fotografując zniszczenia i zebrane tłumy. Zrozumiałem wówczas, dlaczego nas nie zabito w kazamacie. Niemożliwe byłoby przecież wymordowanie w niej tysięcy ludzi.
Ręczę słowem niemieckiego generała: Nikomu krzywda się nie stanie
Na szczycie fortu pojawiła się tęga postać jakiegoś oficera w okularach o szkłach bez obwódek, który powiedział po niemiecku mniej więcej coś w tym sensie, że ręczy słowem niemieckiego generała, iż nikomu się krzywda nie stanie, że wszyscy pójdziemy do obozu w Pruszkowie, skąd zdolni do pracy zostaną skierowani do zakładów i fabryk, gdzie będą pracowali dla dobra Rzeszy Niemieckiej. Gdy słowa generała zostały przełożone przez tłumacza, rozległy się nieliczne oklaski. Zabrzmiały jak szyderstwo w tej sytuacji i na tle tego krajobrazu zniszczeń.
Powoli wśród tłumu na dziedzińcu fortowym zaczęło się odczuwać odprężenie. Powszechna obawa przed rozstrzelaniem minęła. Kiedy nad fortem ukazał się powtórnie rozpoznawczy storch, który zaczął krążyć, robiąc zdjęcia, nikt nie zwracał na samolot uwagi. Rozejrzałem się wokół. Dziedziniec fortowy wypełniał się coraz to nowymi grupami ludzi. Zajeżdżały też samochody po rannych, którzy leżeli na noszach w oczekiwaniu na transport.
Płonące mieszkania i domy
Płonące mieszkania w naszym bloku dogasały, natomiast dom Rusinowiczów na rogu Okrężnej i Powsińskiej płonął, podobnie jak szereg domów na Okrężnej i Morszyńskiej. Wszędzie było pełno uzbrojonych Niemców. Za fosą, na bunkrze Pałki, dostrzegłem karabiny maszynowe skierowane w naszą stronę. Akurat przechodzili tamtędy niemieccy sanitariusze, dźwigając na noszach jakiegoś swojego żołnierza.
Od strony Fortu Legionów słychać było kanonadę broni maszynowej. Niebawem przeleciał nad nami klucz sztukasów w tamtym kierunku. Pod kadłubami zwieszały się im olbrzymie cygara piećsetkilowych bomb. Wiele niewypałów tego rodzaju leżało na forcie. Teraz widać było wyraźnie, jak nad Portem Legionów samoloty przechodziły nagle do lotu nurkowego, od kadłuba odrywały im się bomby, a następnie wytryskał w górę słup ognia i ziemi, i dymu, a po sekundzie grunt drżał pod nogami i słychać było potężny huk eksplozji. Samoloty następnie przechodziły do lotu koszącego i wtedy słychać było tylko grzechot karabinów maszynowych i działek pokładowych. Po kilku okrążeniach, z których każde oznaczało nowy atak, sztukasy zawracały w kierunku Okęcia — po nowy ładunek bomb i amunicji. Mimo grozy tej rzezi, bo przecież inaczej nie można nazwać bezkarnego bombardowania oddziałów powstańczych, nie posiadających żadnej broni przeciwlotniczej, serce moje biło żywiej z podniecenia.
Swąd spalenizny z płonącej Sadyby i fortu drażnił nozdrza
Wybuchy bomb nad Fortem Legionów i Mokotowem, ustawiczny grzechot broni maszynowej i zgrzyt miotaczy min świadczyły dobitnie, że jeszcze nie wszystko się skończyło, że powstanie trwa. Miasto płonęło, dym zasnuwał horyzont, swąd spalenizny z płonącej Sadyby i fortu drażnił nozdrza, ale Warszawa jeszcze walczyła, walka i wojna były w pełnym toku.
Końskie befsztyki zostały w garnku w piwnicy
Głód doskwierał nam wszystkim nieprawdopodobnie. Nic dziś przecież nie jedliśmy. Od rana czekające na koniec szturmu końskie befsztyki zostały w garnku w piwnicy. Opuściliśmy ją bez żadnych zapasów, unosząc ze sobą tylko dwie walizki, w których były najniezbędniejsze rzeczy z ubrania. Ojciec postanowił wymyszkować coś na forcie. Ruszyłem za nim. Bez trudu weszliśmy do wnętrza fortu. Z dawnego lokalu kwatermistrzostwa we wschodnim skrzydle fortu, gdzie na drzwiach widniała jeszcze kartka z napisem wykonanym ręką ojca czerwonym ołówkiem: „Zastępca kwatermistrza «Omega»„, wzięliśmy nóż kuchenny.
Gdy przechodziliśmy koło kazamaty, w której wczoraj zostało zasypane dowództwo, ojciec machinalnie zatrzymał się, a ja zajrzałem do środka. Z kazamaty wiało chłodem. Olbrzymie zwały ziemi sięgały poziomu sklepienia, w którym świecił olbrzymi otwór. Wśród rozkopanych zwałów ziemi ułożone były rzędem pod ścianą trupy poległych. Wszyscy ręce mieli wzniesione do góry, jakby chcieli w ostatniej chwili zasłonić twarze przed strasznym widokiem lub pragnęli podtrzymać fort walący się im na głowy. Niektóre zwłoki były zmasakrowane, niektóre bez rąk i nóg, a wszystkie oblepione ziemią zmieszaną z krwią. Trudno było kogokolwiek rozpoznać. Zdawało mi się, że rozpoznaję Kiźka Chróścickiego po mundurze i po jasnych włosach.
Widok tych ludzi, którzy jeszcze przedwczoraj tryskali życiem i zdrowiem, wstrząsnął mną do głębi. Tak przecież niedawno dawałem Kiźkowi karabińczyk do pistoletu. Nie chciało mi się wierzyć, że odszedł na zawsze, że wszystko już dla niego skończone. Na piersiach zawisł mi jakiś ciężar i łzy poczęły mi się cisnąć do oczu.
Staliśmy tak z ojcem w milczeniu, kiedy przy otworze w sklepieniu dały się słyszeć niemieckie głosy. Bojąc się, że Niemcy „tak na wszelki wypadek” wrzucą tu granat, oddaliliśmy się śpiesznie kazamatami w kierunku warsztatu rusznikarskiego, w którym jeszcze dwa tygodnie temu rusznikarz przeglądał i czyścił sztucer ojca. Wśród półfabrykatów magazynków do stenów na warsztacie i na kuźni polowej leżały pilniki, obcęgi, wiertarka. W kącie stała oparta o ścianę stara szabla kawaleryjska, osobliwy rekwizyt warsztatu powstańczego zbrojmistrza, nie pasujący raczej do 1944 roku. Nie znalazłszy nic do jedzenia, wyszliśmy z kazamaty.
Wychodzimy z fortu do Pruszkowa. Razem!
Było już bardzo ciemno, kiedy zaczęto rozpowiadać, że kobiety z dziećmi, chorzy i starcy mają iść pod eskortą do Pruszkowa, Postanowiliśmy, że wyjdziemy wszyscy razem. Może w ciemności uda się jakoś ojca przeszwarcować — może żołnierze przepuszczą, może nie zauważą. Powoli zbierając mizerny dobytek, do którego doszło jeszcze trochę surowego mięsa końskiego, nóż i siekiera, zaczęliśmy się szykować do wyjścia. Tymczasem tłum przed szlabanem gęstniał. Ruszyliśmy tam i my. Zbliżając się do szlabanu, staraliśmy się trzymać ojca jak najbardziej w środku. Na wszelki wypadek niósł na ręku Janka i szedł tak, jakby był sam tylko z dzieckiem. Wartownicy niemrawo starali się uformować kolumnę. Gdy znaleźliśmy się za szlabanem, odetchnęliśmy z ulgą. Byliśmy razem. Za sobą zostawiliśmy fort z tymi, którzy odeszli od nas na zawsze, z boku dom i dobytek, do którego nie wiedzieliśmy, czy wrócimy, a jeżeli wrócimy, czy go zastaniemy. Przed nami była płonąca i hucząca od strzałów i detonacji Warszawa, którą musieliśmy opuścić, pozostawiając w niej Antka i tych bliskich, którym było dane kontynuować walkę. Naszym udziałem był niewiadomy los, los wysiedleńców i tułaczy.
Tułaczka – przechodzimy przez Sadybę
Szliśmy powoli, zmęczeni i wyczerpani grozą przeżyć, pilnując się wzajem, żeby się nie pogubić w tłoku i ciemności. Niosłem walizeczkę, worek z mięsem i siekierę. Było mi ciężko. Za radą ojca rzuciłem koło szkoły pod kasztan siekierę. Ulżyło mi trochę. W blasku dogasającego pożaru domu Rusinowiczów dostrzegłem wybitą na toporzysku wagę siekiery: 900 g, niosłem więc już o jeden kilogram mniej. Obok szkoły pochód skręcił Morszyńską w lewo.
Gdy przechodziliśmy koło willi, gdzie mieszkał Marek Wachowski, z ogrodu wychodzili akurat żandarmi, niosąc jakieś zrabowane rzeczy. Popatrzyłem w kierunku willi Łopattów i pomyślałem z trwogą o jej mieszkańcach. Nie wiedziałem, że szczęśliwie ocaleli. Wszystkich bowiem mieszkańców ulicy Podhalańskiej od alei Sobieskiego aż do willi obok Łopattów wymordowali własowcy, nie oszczędzając nawet niemowląt.
Wlekliśmy się noga za nogą. U zbiegu Morszyńskiej, Truskawieckiej i Chochołowskiej, obok domu, w którym za okupacji „straszyło”, mijaliśmy opuszczoną powstańczą barykadę i na wpół zasypane czy rozjeżdżone czołgami rowy łącznikowe. Oświetlał je ogień pożaru willi majora Pomirskiego i pułkownika Kamińskiego. Wąż wygnańców rozciągał się. Na Truskawieckiej konwojenci zatrzymali kolumnę dla podciągnięcia szyku. Przysiedliśmy na tobołkach. Byliśmy na wprost naszych działek, na których czerniły się badyle kartoflane i sterczały tyczki krzaków pomidorowych.
Do ojca podszedł właśnie Wawrzek Walter. Zaczął coś mówić, ale słowa do mnie nie docierały zagłuszone dochodzącymi od Mokotowa detonacjami. Gdy uciszyło się na chwilę, usłyszałem wypowiedziane półgłosem słowa Wawrzka: „Ja próbuję. Korzystam z okazji. Idę do Królikarni. Cześć!” „Powodzenia — wyszeptał ojciec — sercem jestem z wami… Nie mogę ich zostawić”, dodał smutno, wskazując głową na naszą gromadkę. Uścisnęli sobie ręce. Wawrzek spojrzał w kierunku wartowników i zsunął się w bruzdy kartofliska. Oddalający się szelest badyli znaczył jego szlak. Zaimponował mi. Cieszyłem się, że udało mu się uciec. Wierzyłem, że dotrze do naszych. Nie wiedziałem, że widzieliśmy go po raz ostatni. Poległ 24 września w Królikarni.
Wspomnienia Macieja Piekarskiego pochodzą z jego książki Tak zapamiętałem, udostępnionej naszemu portalowi przez córkę autora, Małgorzatę Karolinę Piekarską.