Pewien domek na Sadybie, znany powszechnie jako „domek z czerwonym dachem”, jest fenomenem na całą okolicę. Podobno rejonowy inkasent, który odwiedzał tę nieruchomość (!) przez kilkanaście lat przy ulicy Nałęczowskiej, oniemiał ze zdziwienia, gdy po dwóch miesiącach znalazł ją o pół metra dalej na północ, przy ulicy Locci’ego…
Domek liczy sobie pod czterdziestkę był już dwukrotnie rozbierany, aby za każdym razem odrodzić się w innym miejscu. Konstrukcja drewniana, poszycie z płyt izolacyjnych. Węzły konstrukcyjne proste i cielsko tradycyjne, na „jaskółczy ogon” i kliny nie zmogły tej konstrukcji. Przeciwnie, zdaniem sąsiadów i bywalców przyczyniły się do upiększenia budynku zewnętrznie i wewnętrznie.
Właściciel, pedagog i naukowiec, autor znanych podręczników fizyki i rzecznik patentowy, otrzymał go na Śląsku przed ćwierćwieczem jako premię za osiągnięcia zawodowe. Przenosząc się do Warszawy, zabrał ze sobą w czterech wagonach rozmontowany domek i wystąpił o przydział działki na Sadybie. Ówcześnie gospodarze miasta zapewniali, że lokalizacja przy ulicy Nałęczowskiej będzie trwać niewzruszenie co najmniej przez 99 lat… Kto jednak mógł być wtedy prorokiem w Warszawie? W związku z projektem osiedla Stegny uległ zmianie bieg ulicy Nałęczowskiej, trafiając prosto w tę posesję.
Niektórzy odradzali przenosiny, wątpiąc w siłę przetrwania budynku o lekkiej i wątłej – zdawałoby się – konstrukcji. Ale przybysz ze Śląska okazał się silniejszy, niż sądzono. Pomogła mu wielce zgodna praca całej rodziny. Tylko najtrudniejsze i najbardziej skomplikowane czynności wykonali płatni specjaliści. Sam właściciel zajął się rozplanowaniem wnętrza i jego wykończeniem, którego nie powstydziłaby się niejedna luksusowa willa murowana.
Przytoczona historia to fragment artykułu „Niezniszczalny”, zamieszczonego w „Warszawskich pożegnaniach” Jerzego Kasprzyckiego.