25 października trafiła do księgarni w całej Polsce nietypowa książka. „Banany z cukry pudru” to krótkie anegdoty i archiwalne zdjęcia pokazujące dzieciństwo na starej Sadybie w latach 1930-60. O tym, jak wyglądał świat dzieci sprzed dziesiątków lat i jak powstała o tym książka, rozmawiamy z jedną z jej autorek, Aleksandrą Karkowską.
Banany z cukru pudru. Szukaliśmy przepisu w Internecie, przewertowaliśmy kilka książek kucharskich. I nic. Co to jest?
Mówiąc technicznie, to był rodzaj pianki. Ale ważniejsze od tego, z czego te banany były zrobione, jest to, jak one wyglądały i smakowały. A z tego, co usłyszałam od ówczesnych dzieci, a dziś 80-latków, były puszyste i mięciutkie. Uginały się. I były baaaaardzo słodkie. A do tego w trzech kolorach do wyboru: żółtym, zielonym lub różowym.
Brzmi jak marzenie o lepszym świecie
Bo faktycznie banany z cukru pudru były marzeniem wielu dzieci, które dorastały na warszawskiej Sadybie w latach 40. i 50. Wtedy wszystkim brakowało cukru.
Robiło się je samemu czy kupowało?
Kupowało. W cukierni na Goraszewskiej, tuż przy Powsińskiej. Moi rozmówcy mówili mi, że jak się w niedzielę wracało z kościoła na Goraszewskiej, to zawsze naciągało się rodziców na te banany z cukru pudru.
Czy to był tylko sadybiański przysmak?
Chyba tak. Jak komuś spoza Sadyby mówiłam o bananach z cukru pudru, to nie kojarzył. A tu prawie każdy. Jak szłam do kolejnej osoby z Sadyby w sprawie książki, to już na początku rozmowy pytałam, czy kojarzy banany z cukru pudru. Niemal wszyscy natychmiast się ożywali, a na ich twarzy wychodził uśmiech. I opowiadali z rozrzewnieniem, jak to wszyscy mali klienci cukierni za rogiem mieli straszliwie umazane buzie.
Czyli pomysł na książkę i jej tytuł wziął się ze wspomnień o bananach?
Nie, tytuł ten przyszedł później. Najpierw szukałyśmy tytułów do rozdziałów. Nie chciałyśmy jednak poszczególnych rozdziałów nazwać tak po prostu: szkoła, podwórko, dom. Wydało nam się to zbyt banalne. Ustaliłyśmy więc, że będziemy szukały tytułu wśród fragmentów wypowiedzi. A banany z cukru pudru pojawiły się aż u 80 procent naszych rozmówców. Wybór stał się więc oczywisty.
Tytuł i okładka mogą być jednak trochę mylące. Z jednej strony, tytuł sugeruje, że jest to książka z archiwalnymi przepisami na desery, czarno-białe zdjęcie ze staromodnie ubranymi ludźmi – że to książka historyczna, a dziecko na zdjęciu i projekt okładki w stylu szkolnego brulionu - że to książka dla dzieci. Ten ostatni trop jest chyba najsilniejszy. Dla kogo i o czym tak naprawdę jest ta książka?
Tak naprawdę jest to książka dla każdego. Choć zaczęłyśmy prace od projektu z myślą o osobach starszych. Basia (Barbara Caillot Dubus – współautorka książki, przyp. red.) zadzwoniła do mnie któregoś pięknego dnia w styczniu tego roku i powiedziała, że rozmawiała z Andrzejem Łokajem (pomysłodawcą i wieloletnim koordynatorem festiwalu Otwarte Ogrody na Sadybie – przyp. red.) i że w ramach sadybiańskiego festiwalu warto byłoby coś zrobić dla osób starszych. Spotkałyśmy się i zaczęłyśmy razem myśleć, co to by mogło być. Pierwszy pomysł, jaki przyszedł nam do głowy, to warsztaty dla osób starszych. Szybko jednak uznałyśmy, że ci ludzie mogą po prostu nie przyjść. Często są skrępowani, albo nie mają siły na wychodzenie z domu. Stanęło na tym, że to my musimy do nich pójść.
Żeby porozmawiać?
Tak, ale nie wiedziałyśmy jeszcze do końca, na jaki temat. Chciałyśmy te osoby zapytać o coś, co by było interesujące i dla nich, i dla nas – młodszych pokoleń. Uzgodniłyśmy więc, że zapytamy je o dzieciństwo. Po to, żeby połączyć ich przeszłość z teraźniejszością. By zrobić książkę o tym, jak było kiedy nasi bohaterowie byli dziećmi.
I powiem ci szczerze, że pomysł był trafiony w dziesiątkę. Bo kiedy każdy z nas słyszy pytanie o dzieciństwo, to naturalnie zaczyna się uśmiechać. Zazwyczaj są to najprzyjemniejsze wspomnienia – jest w nich mama, babcia, która robiła konfitury, dziadek, który zabierał na wycieczki, są wakacje u babci na wsi. Podobnie było z naszymi rozmówcami. Na pytanie o dzieciństwo ich buzie też momentalnie się rozpromieniały.
Zyskałyście zatem zaangażowanych rozmówców starszej generacji, ale to przecież nie oni mieli być głównymi odbiorcami książki, lecz – jak powiedziałaś – dzieci. Czy nie obawiałyście się, że to, co mówią, będzie trochę zbyt hermetyczne i niezrozumiałe dla współczesnych dzieci, przyzwyczajonych do komórek i Internetu?
To faktycznie było wyzwanie. Chciałyśmy, żeby to była książka międzypokoleniowa, czy - tak jak napisała to w swojej recenzji Joanna Olech - żeby to była kładka międzypokoleniowa. W pierwszym odruchu chciałyśmy wszystko wyjaśniać. Przed każdym rozdziałem miałyśmy opisać, dlaczego na przykład dzieci biegały po podwórku z kijkiem, a nie szły grać w piłkę lub jeździć na rowerach. Albo dlaczego, by pojeździć na rowerze, stały w kolejce. (Bo rowery były tylko dwa na cały blok.) Ale potem stwierdziłyśmy, że to jest bez sensu, bo opowieści stracą cały urok. Zdecydowałyśmy, że to rolą babci i dziadka, czy też prababci i pradziadka powinno być to, żeby tę książkę przeczytać razem z dziećmi i dopowiedzieć im to, co jest niejasne. Żeby powiedzieć, że babcia podobnie się bawiła lub pracowała. Na przykład, jedna z bohaterek powiedziała mi, że „po Morszyńskiej chodziła duża baba i mała baba i przywoziły jajka i sery ze wsi”. Podejrzewam, że u tej „baby” robili zakupy nie tylko jej rodzice, ale również rodzice paru innych osób, które być może się nie znalazły w książce. Poruszane tematy powinny, więc brzmieć znajomo dla wielu Sadybian ze starszego pokolenia. Tym samym książka powinna stanowić dobry grunt do ich rozmowy z wnukami.
Czyli Sadybianie nie powinni się raczej nastawiać na to, że znajdą w tej książce historię swojego osiedla, albo przynajmniej wyjaśnienie, co się tu działo między rokiem 1930 i 1960?
Nie. Oczywiście Sadybianie będą mogli rozpoznać się na zdjęciach czy w anegdotach, znajdą tu również charakterystyczne miejsca osiedla. W książce nie ma jednak chronologii. Informacji o tym, że tego dnia działo się to i tamto. Jedna dziewczynka – obecnie starsza pani - mówi na przykład, że na pierwszy dzień roku szkolnego trzeba było przynieść do szkoły trzy cegły i gazetę. Bo w szkole nie było nic, nie było mebli, na tym się właśnie siedziało. Ale czytelnik książki nie znajdzie w niej informacji, w którym to dokładnie było budynku..
Jest zatem sporo o Sadybie. Ale dla mnie Sadyba jest tylko tłem, bo wydaje mi się, że bardzo podobnie było w tym czasie również w innych rejonach Warszawy.
Wspominałaś, że wasi rozmówcy pochodzą z Sadyby. Jak do nich dotarłaś i kto to jest?
Dotarłyśmy w sumie do 23 osób. Trafiłyśmy na nich przez znajomych. To jednak nie wszyscy, z którymi się kontaktowałyśmy. W trakcie sprawdzania okazywało się bowiem, że albo ktoś nie mieszkał jeszcze na Sadybie w latach 1930 - 1960, albo nie zgodził się na wywiad.
Pierwszymi osobami, do których dotarłyśmy, byli moi sąsiedzi z bloku oficerskiego na Morszyńskiej. O niektórych wiedziałam, że mieszkali tam jeszcze przed wojną, więc do nich podeszłyśmy w pierwszej kolejności. Oni z kolei podali nam adresy do swoich znajomych. Później każdy z tych kolejnych rozmówców zaczął mówić, że jeszcze ma do polecenia kolejnego pana, albo kolejną panią. Aż w pewnym momencie powiedziałyśmy z Basią stop. Mogłybyśmy tak chodzić i rozmawiać w nieskończoność. A my chciałyśmy, żeby jednak coś konkretnego z tych rozmów powstało. Tym bardziej, że te kontakty nie kończyły się zwykle na jednym spotkaniu. Z większością rozmówców spotykałyśmy się dwa, trzy razy. Żeby doprecyzować, dopytać. Potem z kolei oni oddzwaniali, mówiąc, że przypomnieli sobie jeszcze jakąś historię, albo znaleźli laurkę, którą zrobili kiedyś dla mamy. Najpierw każdy z nich twierdził, że ma co najwyżej dwa-trzy zdjęcia, po czym się okazywało, że ta osoba ma 2-3 albumy przecudnych zdjęć. Miałyśmy z Basią naprawdę ogromny problem, żeby to wszystko zebrać, posegregować, wybrać.
Największe zaskoczenia w tym ogromie anegdot i zdjęć?
Chyba to, że wszyscy nasi rozmówcy są bardzo do siebie podobni pod jednym względem. Począwszy od 65-latków przez dużą grupę 80-latków, aż do pani, która 15 października tego roku skończy 100 lat - są pełni pogody ducha. A przecież często są schorowani, nie mają na nic siły. Większość z nich nie miała też łatwego życia. Choć pochodzili raczej z majętnych rodzin Sadyby Oficerskiej, wychowali się raczej w dobrych warunkach, w ładnych domach lub mieszkaniach to doświadczyli traumy w postaci wojny i ciężkich czasów powojennych. Wraz z wybuchem wojny większość ich ojców - oficerów na zawsze wyszła z domu, część z nich zginęła w Katyniu czy Charkowie. Potem dzieci te z trudem przetrwały okupację, a po wojnie przez lata nie mogły nikomu mówić, skąd są, skąd pochodzą.
Któraś historia cię szczególnie poruszyła?
Mnie bardzo wzruszyła opowieść pani Ewy Żmudzkiej, mieszkanki bloku oficerskiego, która powiedziała, że w czasie powstania jako 12-letnia dziewczyna pomagała powstańcom, obierała ziemniaki, cerowała im skarpetki, a pod pomnikiem Matki Boskiej, który stoi u nas na podwórku, zwijała bandaże. Stwierdziła, że było to dla niej oczywiste i normalne, bo przecież nosiła opaskę AK i była harcerką. Ton, jakim to powiedziała, i to poczucie odpowiedzialności i dumy, zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Aż ciarki przeszły mi po plecach.
Mówisz, że pomimo wojny dzieci pozostały dziećmi. A jednocześnie wspominasz też bardziej dorosłe zachowania, takie jak te pani Ewy. Czy z waszych wywiadów wynika, że tamto dzieciństwo jakoś różniło się od współczesnego?
Mam wrażenie, że tamte dzieci miały w sobie więcej odpowiedzialności, dorosłości. Siostra pani Ewy, pani Wiesia Parysek opowiadała na przykład, że uwielbiała gotować, ale musiała stać na stołeczku, żeby zamieszać zupę w garnku. To zdanie pada w książce, ale nie ma do niego słowa wyjaśnienia. Ona natomiast wytłumaczyła mi, że jak jej mama poszła do pracy, to ona po prostu musiała pomagać. Zobaczmy jednak, jak zmieniły się standardy wychowania – który bowiem współczesny rodzic poprosiłby swoje kilkuletnie dziecko, by mieszało zupę, stojąc na stołeczku? Pamiętajmy przy tym, że zupę gotowało się wtedy na ogniu, a nie na kuchence elektrycznej jak dziś.
Wydaje mi się też, że ich życie było bardziej namacalne. Że dzisiaj pokazuje się dzieciom w telewizji to, jak wyglądają różne rzeczy, ale tak naprawdę przed wieloma rzeczami te dzieci chronimy. Nasi rozmówcy, którzy mają dziś wnuki i prawnuki, podkreślali, że dzieci mają teraz spokojne dzieciństwo i zjedzenie cukierka nie jest już problemem, ale jednocześnie z pewnym żalem mówili, że tym wnukom i prawnukom brak jest dziś wolności.
Wolności rozumianej jako swoboda?
Tak. Jedna z naszych bohaterek opowiadała, jak jej córka jedzie rano z wnuczką do szkoły, potem ją przywozi do domu, za chwilę znów ją odwozi na angielski, następnie na plastykę. Kiedy wnuczek chce iść pograć w piłkę nożną, też trzeba go zawieść. Byłam zdumiona, że czasami moje dzieciństwo wydawało się dużo bardziej podobne do tego dzieciństwa z czasów powojennych. Ja też bowiem po przyjściu ze szkoły odrabiałam lekcje, rzucałam tornister w kąt i biegłam na podwórko. Wracałam dopiero jak mnie mama wołała.
Wolność i samodzielność przedwojennych dzieci przebijają również z opowieści historyka Sadyby, Janusza Bronowicza. Pisał on, że - aż do zbudowania osiedlowej szkoły w 1933 roku - dzieci z Sadyby same musiały codziennie dojeżdżać w obie strony do szkoły podstawowej przy Chełmskiej, bo nie było wtedy przyjęte, aby pomagali im w tym rodzice. Faktycznie dzieci miały więc swobodę. Ale czy miały zapewnione bezpieczeństwo?
Jak sobie pomyślę, co oni tam wyrabiali, to chyba niekoniecznie. Na przykład pod pomnikiem Matki Boskiej między blokiem oficerskim i Fosą Morszyńską stała skrzynka z piaskiem, którym dozorca posypywał ulice w czasie zimy. Nasi bohaterowie wyznali nam, że jak się dobrze w niej pogrzebało, to znajdywało się granaty albo naboje. Granaty rozkręcali, bo siekańce, które w nich były, świetnie nadawały się do procy, a czubki z nabojów, które też oczywiście rozkładali, były z kolei świetne jako strzały do łuku. Czy sobie wyobrażasz, że wypuszczasz swobodnie swoje dzieci na dwór, a one grzebią w skrzynce i wyciągają granat?
Dzisiaj byśmy powiedzieli: nieodpowiedzialni rodzice!
I tak, i nie. Znów przydaje się kontekst, czy kilka słów komentarza. Otóż trzeba wiedzieć, że kiedy dzieciaki biegały po podwórku przy bloku oficerskim, to mama nie musiała stale przez balkon patrzeć, co robi jej dziecko. Wystarczyło, że patrzył którykolwiek z sąsiadów. Jak dzieci chciały coś przeskrobać, to miały świadomość, że zawsze patrzą na nich oczy sąsiadów. Z kolei kiedy któraś mama była w pracy, a druga sąsiadka wołała syna na obiad, to się zlatywało pięcioro dzieci i każde dostało zupę.
Więc z jednej strony była ta wspólnotowa kontrola, ale z drugiej wciąż – jak słyszę – zdarzały się przypadki jej obchodzenia. Wspominałam już rozbrajanie granatów. Zdarzały się też częste wycieczki do kazamat w pobliskim forcie przy Powsińskiej. Słynny, nieżyjący już Maciek Piekarski zabierał tam ze sobą młodsze towarzystwo kilkulatków. Mówił im, by się prześliznęli przez wąską szczelinę, choć wydostać się stamtąd nie było tak łatwo. Z drugiej strony, jakoś im się za każdym razem udawało, skoro z tymi ludźmi rozmawiam.
Z recenzji pani Joanny Olech wynika, że w książce zawarte są podpowiedzi różnych zabaw? Jakie zabawy istniały kiedyś, a teraz już są zapomniane?
Były na przykład kalapaty – taka zabawa płaskim kasztanem. Zbierało się płaskie kasztany, zaznaczało się kółko albo dziurkę, i rzucało się tymi kasztanami. Kto rzucił do tej dziurki lub do kółeczka, wygrywał.
Przypomina trochę bulle?
Tak.
To była typowo polska zabawa?
Słyszałam o niej tutaj, od kilku dzisiejszych 80-latków z Sadyby. Może to była ich nazwa lokalna? Z zabaw warto jeszcze wspomnieć o jeździe na lodzie po fosie. Na fosie było przed wojną dużo więcej wody niż dziś, więc ta powierzchnia wody była dużo większa. Jeden z ojców wystawiał gramofon, drugi podciągał kabel z żarówkami. Mieli więc oświetlenie i muzykę. A na łyżwach jeździli tak, że każdy miał przyczepioną tylko jedną łyżwę. Jeździli za rękę, bo nie każdy miał łyżwy, a szkoda by było, żeby jeździł tylko jeden z kolegów. A jak ktoś nie miał łyżew, to jeździł na tak zwanej kaczce. Kaczka to była taka hulajnoga na lód, kawałek pręta wygiętego w literę L. Okazuje się, że ludzie byli wtedy naprawdę pomysłowi. Wiedzieli, że jak nie masz nic, to trzeba coś wykombinować.
Wspomniany historyk Sadyby, Janusz Bronowicz, pisał, że przed wojną dzieci ze wschodniej strony osiedla bardzo lubiły jeździć na rowerach po tzw. czarnych drogach po zachodniej stronie. Czy wspominał o tym jakiś rozmówca?
O czarnych drogach wspominali, natomiast nie o jeździe na rowerach tam. Wspomnienia o jeździe na rowerach są z bloku oficerskiego, gdzie rowery były dwa. I była do nich kolejka.
Rowery były prywatne czy blokowe?
Jak najbardziej prywatne. To były czasy okupacji i po okupacji. Dzieci się ustawiały w kolejce, każdy robił dwie rundki wokół bloku i następny. Nawet się zastanawiałyśmy, czy właścicielki rowerów się nie buntowały – że dzisiaj ja jeżdżę, bo to jest mój rower. Okazuje się, że absolutnie nie, stały równo z innymi dziećmi. To było dla mnie imponujące. Dzisiaj masz 15 zabawek i dwójkę dzieci, a i tak się okazuje, że biją się o jedną z nich.
Skoro ówczesne dzieci potrafiły tak dobrze ze sobą współdziałać, to czy obowiązywał odwieczny podział na dziewczynki i chłopców?
Podobnie jak dzisiaj. Poznałyśmy w trakcie wywiadów dziewczyny, które raczej nie wychodziły na dwór, często czytały książki w domu i bawiły się lalkami. Ale poznałyśmy też takie, które całymi dniami szalały na podwórku z chłopcami.
Chłopcy natomiast tworzyli tzw. kadrę blok. Byli najlepsi w każdym sporcie. Grali w siatkówkę, w piłkę nożną, skakali w dal. W obecnym Parku Szczubełka wokół Fosy Morszyńskiej stworzyli sobie niemal stadion lekkoatletyczny. Mieli tam bieżnię, skocznię w dal, boisko do siatkówki, boisko do piłki nożnej. Pan Tomek Rzepecki i inni nasi rozmówcy z kadry blok podkreślali z dumą, że sami to wszystko zrobili. Dopiero potem, w trakcie ich opowieści, wychodziło, że jak grali, to im na przykład krowa teczkę zjadła (bo tam pasły się też krowy), przez co nie było już wiadomo, gdzie zaczynała się bramka. Pan Tomek opowiadał, że żołnierze z fortów lubili do nich przychodzić, bo zakładali, że ograją małych „gnojków”. Tymczasem to kadra blok ogrywała ich.
Takie opowieści fajnie się czyta, ale na książce ich żywot się kończy. Wśród zgromadzonych przez was opowieści są jednak i takie, które dzięki książce zaczęły żyć swoim życiem, miały swój ciąg dalszy. Mam na myśli historię z misiem…
Tak, to jedna z tych bezcennych chwil, kiedy książka coś ważnego zmienia w życiu ludzi, wyzwala ich głębokie potrzeby i marzenia. Jedna z naszych bohaterek Birutka - wychowała się na ulicy Godebskiego. Mieszkała tam z rodziną kilka lat w wynajmowanym mieszkaniu. Było to na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych. Zaraz po Powstaniu musiała jednak stamtąd uciekać. Po latach powróciła na tę samą Sadybę, wprowadzając się ze swoim mężem do domu teściów przy Żegiestowskiej, na zachód od Powsińskiej. I mieszka tam do dziś.
W trakcie wywiadu wspominała mi, że wielokrotnie przechodziła koło tego domu, który tak dobrze pamięta z dzieciństwa, ale nigdy do niego nie weszła. Nie śmiała zapukać. Zadałam jej wówczas pytanie, czy nadal chciałaby tam wejść, bo jeśli tak, to ja to zorganizuję. Wahała się, ale po kilku minutach wyznała, że chce. Dotarłam, więc do osób, które tam mieszkają. Okazuje się, że był to wnuk z rodziną pani, od której rodzice pani Biruty wynajmowali mieszkanie. Ludzie ci zgodzili się na wizytę, choć nie do końca wiedzieli, kim jest ta pani, która chce wejść do ich mieszkania. Po 71 latach pani Biruta weszła więc do swojego rodzinnego domu, mając pod pachą albumy pełne zdjęć, zrobionych w tym mieszkaniu siedemdziesiąt kilka lat temu, i przede wszystkim mając misia, który został odnaleziony po Powstaniu przez sąsiada pani Biruty na przydomowym śmietniku.
Misia, którym ona się przed laty bawiła… On przetrwał
Po tym spotkaniu odwoziłam panią Birutę do domu. Widziałam, jak bardzo była wzruszona. Bardzo mi dziękowała. Choćby tylko dla tego poruszającego momentu warto było stworzyć tę książkę.
Takich chwil było więcej. Pozytywne emocje i wzruszenie tych ludzi odczuwałyśmy na każdym kroku. Wystarczyło poświęcić im czas, usiąść i porozmawiać. Bez pośpiechu, angażując się w rozmowę i w opowieści, które były dla nas arcyciekawe.
Ta pozytywna energia udziela się nam do dziś. Dzisiaj na przykład pojechałam z zaproszeniami do praktycznie wszystkich naszych rozmówców, z wyjątkiem kilku osób, które mieszkają obecnie poza Sadybą. Wszyscy byli uradowani. Szczęśliwi, że projekt doszedł do skutku, że coś z niego powstało. Czuli się wyróżnieni. Kiedy im mówiłam, że zapraszam ich na spotkanie autorskie, którego centralnymi postaciami będą oni sami - bohaterowie książki – to wielu się śmiało, że jacy to tam z nich bohaterowie. To naprawdę bardzo pogodni starsi ludzie. Można się o tym przekonać, przechodząc do końca książki, gdzie zamieściłyśmy współczesne zdjęcia wszystkich naszych rozmówców.
Ci pogodni rozmówcy nie widzieli jednak jeszcze waszej książki. Nie boisz się, że nie przypadnie im do gustu nietradycyjny sposób przedstawiania ich historii? Chodzi mi o wasz zabieg, polegający na przemieszaniu historii ze zdjęciami?
Pierwotny pomysł był jak najbardziej tradycyjny. Chciałyśmy przedstawić kilka starszych osób według następującego schematu: oto na przykład Zosia, tak wyglądała kiedyś, takie ma zdjęcia w swoim rodzinnym albumie, tak wygląda dzisiaj, i takie ma historyjki. Szybko się jednak zorientowałyśmy, że nie możemy tego tak poprowadzić. Bo są osoby, które wprawdzie mają do opowiedzenia genialne historyjki, ale w czasie wojny ich zdjęcia spłonęły. Przy ich historyjkach widniałaby więc pusta strona. Z kolei niektóre historyjki powtarzały się u kilku osób. Do kogo należało by je przypisać? Zrobiłyśmy więc taki zabieg, że teksty pozbawiłyśmy imion autorów – osób, które wypowiadały dane kwestie - i zilustrowałyśmy je zdjęciami pasującymi tematycznie. Chodziło o to, by książka była graficznie spójna. Być może pojawią się jakieś zdania krytyczne co do przyjętej przez nas konwencji, ale jak wynika z rozmów z naszymi bohaterami, nie mają nam tego za złe.
Zgromadziłyście tonę materiałów – dużo historyjek i zdjęć nie zmieściło się do książki. Co zamierzacie z nimi zrobić?
Trafią do archiwum Towarzystwa (Towarzystwa Miasto-Ogród Sadyba – przyp. red.). Na pewno warto je wykorzystać.
Czyli – jak w przypadku każdego przeboju kinowego czy książkowego bestsellera - jest wbudowana szansa na ciąg dalszy?
Wrócimy do tematu, jak ta pozycja stanie się bestsellerem.
Gdzie będzie można dostać waszą książkę?
Na pewno w tak zwanych „dobrych księgarniach”. Trafimy do nich za pośrednictwem kilku hurtowni, z którymi mamy podpisane umowy dystrybucyjne.. Pojawiać się też będziemy na wszystkich targach książki, w których uczestniczą nasi partnerzy: wydawnictwo Widnokrąg i Dom Spotkań z Historią. Dzięki tym kontaktom będziemy z naszą książką na festiwalu książki dziecięcej i młodzieżowej Czytajmy 26 września w Arkadach Kubickiego w Warszawie, a od 22 do 25 października na największych ogólnopolskich targach książki w Krakowie.
Na pewno książka będzie również dostępna w księgarni internetowej Domu Spotkań z Historią, będzie można też ją kupić w fizycznej księgarni tej instytucji na Karowej w Warszawie. Poza ogólnopolskimi sieciami księgarni, książka będzie dostępna w warszawskich klubokawiarniach.
Zależy nam z Basią na tym, by książka była również dostępna na Sadybie. Jak tylko będę miała w ręku jej wydrukowany egzemplarz, postaram się zainteresować tematem tutejszą księgarnię przy kwiaciarni na Goraszewskiej.
Właśnie zaczyna się dla was bardzo intensywny czas promocji książki. Wizyty w mediach, rozmowy z dziennikarzami, spotkania autorskie, targi książki. Czy po tym czasie planujecie docierać z tą książką do odbiorców również w sposób bardziej interaktywny, bezpośredni?
Tak, chcemy trafić do szkół podstawowych z warsztatami opartymi na książce. Będziemy je prowadziły zabierając ze sobą kogoś z bohaterów. Mam kilka osób, które bardzo chętnie wyjdą z domu i opowiedzą dzieciom, jak wyglądało codzienne życie w czasach, kiedy byli w ich wieku. Zależy nam, by przedstawić dzieciom historię żywą, bo wtedy dzieci chłoną najbardziej. Mamy już sygnały od lokalnych szkół z Sadyby, że czekają na coś takiego.
Poza warsztatami w szkołach podstawowych, chętnie pójdziemy również do przedszkoli. Tam z kolei widziałybyśmy warsztaty plastyczne z wykorzystaniem zdjęć.
Zobaczymy, jakie będzie zainteresowanie warsztatami. Na razie jeszcze o nich nie myślę w szczegółach, bo faktycznie jesteśmy obecnie w wirze spotkań promocyjnych.
Gdzie zatem będzie można was zobaczyć i porozmawiać na żywo w najbliższym czasie?
W wąskim gronie autorów, bohaterów, dziennikarzy i sponsorów książki spotkamy się po raz pierwszy na prapremierze 28 października w sadybiańskiej kawiarni NABO. Spotkanie autorskie, prowadzone przez Marka Przybylika, ma wprawdzie otwarty charakter, ale z racji liczby zaproszonych gości i ograniczonej pojemności sali, spodziewamy się, że może być trudno o miejsce do siedzenia. Dzięki uprzejmości portalu Sadyba24.pl chętni będą mogli oglądać transmisję tego wieczoru na żywo na jego profilu na Facebooku.
Znacznie więcej miejsca i swobody będziemy mieli na drugim spotkaniu autorskim, które odbędzie się 21 października w Narodowym Instytucie Audiowizualnym przy Wałbrzyskiej 3/5. Poza mną i Basią, mają na nim być obecni również bohaterowie książki. To wspaniałe osoby, warto je poznać.