We wschodnim narożniku fortu na dziedzińcu leżały trupy koni, którymi poprzedniego dnia wiózł ojciec mąkę na fort. Cuchnęły już. Leżały przecież drugi dzień podczas upału, na słońcu, pod niebem, na którym nie było ani jednej chmurki. Kiedy ojciec wczoraj wyciął kawał końskiego zadu na befsztyki i przyniósł do naszej piwnicy, mięso było jeszcze świeże, dziś śmierdziało z daleka.
Głód był jednak silniejszy od wstrętu. Ojciec powąchał obydwa konie i zdecydował się ćwiartować zad tego chudszego, który mniej cuchnął. Robił to zręcznie, miał bowiem w roku 1939 w kompanii żołnierza, który był w cywilu rzeźnikiem i podczas oblężenia Warszawy poćwiartował konia zabitego w czasie nalotu, tłumacząc wówczas ojcu fachowo, jak się to robi i które kęski są najlepsze. Teraz, w pięć lat później, te pouczenia przydały się znakomicie. Po spędzeniu much i oderżnięciu powłoki sczerniałego mięsa wyciął ojciec spory kawał zadu, który z triumfem przynieśliśmy do naszego koczowiska.
Nie mieliśmy żadnego garnka ani patelni, nie było więc mowy o usmażeniu czy ugotowaniu mięsa. Ojciec okazał się jednak doskonałym organizatorem i w tej sytuacji. Poszedł gdzieś i po chwili wrócił — ku przerażeniu matki — z szablą, siekierą i okrągłym pilnikiem z warsztatu rusznikarskiego. „Upieczemy ścierwo na rożnie”, wyjaśnił. Szabla jako rożen okazała się za duża, a przy tym matka bała się, że może zwrócić uwagę Niemców i stanowić pretekst represji. Powędrowała więc szabla do fosy i trzeba było szukać czegoś innego. Pilnik okazał się jednak najlepszym rożnem.
Wszyscy z utęsknieniem czekaliśmy na moment, kiedy wreszcie nasz befsztyk będzie nadawał się do zjedzenia. Nagle w zachodnim skrzydle fortu przed rozwaloną kazamatą zaczął gromadzić się coraz większy tłum ludzi, hałasując i wydzierając sobie coś wzajem. Rozszabrowywano powstańczy magazyn kwatermistrzostwa. Ojciec ruszył tam szybkim krokiem i po chwili przyniósł kostkę sztucznego miodu i kilka metrów szarego trykotu. Było to wszystko, co mu się udało zdobyć. Cały magazyn został opróżniony.
Cudem zachowany drewniany krzyż
Powoli zapadał zmierzch. Snułem się po dziedzińcu i szukałem znajomych. Przechodząc koło wschodniego skrzydła fortu, zajrzałem z ciekawości do narożnej kazamaty. Stał w niej osypany gruzem powstańczy samochód ciężarowy, ten sam, który został zdobyty 18 sierpnia w akcji na Czerniakowie. Nad bramą do tej kazamaty wisiał jeszcze jakimś cudem zachowany drewniany krzyż, przed którym co rano i wieczór na placu stawały rzędem plutony i kompanie, śpiewając Rotą, „Kiedy ranne wstają zorze…” i „Wszystkie nasze dzienne sprawy…”
Nad dziedzińcem fortowym snuły się dymy ognisk, przy których wysiedleńcy gotowali strawę i rozgrzewali się, bo wrześniowe wieczory były już chłodne. Blask ognisk migotał na wychudzonych sylwetkach, na sczerniałych twarzach, jaśniej odbijał się na licznych bandażach. Na szczycie fortu, przy karabinach maszynowych, Niemcy również palili ogniska. W świetle tych ognisk złowrogo rysowały się kontury wartowników.
Wychodzimy z fortu do Pruszkowa. Razem!
Było już bardzo ciemno, kiedy zaczęto rozpowiadać, że kobiety z dziećmi, chorzy i starcy mają iść pod eskortą do Pruszkowa, Postanowiliśmy, że wyjdziemy wszyscy razem. Może w ciemności uda się jakoś ojca przeszwarcować — może żołnierze przepuszczą, może nie zauważą. Powoli zbierając mizerny dobytek, do którego doszło jeszcze trochę surowego mięsa końskiego, nóż i siekiera, zaczęliśmy się szykować do wyjścia. Tymczasem tłum przed szlabanem gęstniał. Ruszyliśmy tam i my. Zbliżając się do szlabanu, staraliśmy się trzymać ojca jak najbardziej w środku. Na wszelki wypadek niósł na ręku Janka i szedł tak, jakby był sam tylko z dzieckiem. Wartownicy niemrawo starali się uformować kolumnę. Gdy znaleźliśmy się za szlabanem, odetchnęliśmy z ulgą. Byliśmy razem. Za sobą zostawiliśmy fort z tymi, którzy odeszli od nas na zawsze, z boku dom i dobytek, do którego nie wiedzieliśmy, czy wrócimy, a jeżeli wrócimy, czy go zastaniemy. Przed nami była płonąca i hucząca od strzałów i detonacji Warszawa, którą musieliśmy opuścić, pozostawiając w niej Antka i tych bliskich, którym było dane kontynuować walkę. Naszym udziałem był niewiadomy los, los wysiedleńców i tułaczy.
Tułaczka – przechodzimy przez Sadybę
Szliśmy powoli, zmęczeni i wyczerpani grozą przeżyć, pilnując się wzajem, żeby się nie pogubić w tłoku i ciemności. Niosłem walizeczkę, worek z mięsem i siekierę. Było mi ciężko. Za radą ojca rzuciłem koło szkoły pod kasztan siekierę. Ulżyło mi trochę. W blasku dogasającego pożaru domu Rusinowiczów dostrzegłem wybitą na toporzysku wagę siekiery: 900 g, niosłem więc już o jeden kilogram mniej. Obok szkoły pochód skręcił Morszyńską w lewo.
Gdy przechodziliśmy koło willi, gdzie mieszkał Marek Wachowski, z ogrodu wychodzili akurat żandarmi, niosąc jakieś zrabowane rzeczy. Popatrzyłem w kierunku willi Łopattów i pomyślałem z trwogą o jej mieszkańcach. Nie wiedziałem, że szczęśliwie ocaleli. Wszystkich bowiem mieszkańców ulicy Podhalańskiej od alei Sobieskiego aż do willi obok Łopattów wymordowali własowcy, nie oszczędzając nawet niemowląt.
Wlekliśmy się noga za nogą. U zbiegu Morszyńskiej, Truskawieckiej i Chochołowskiej, obok domu, w którym za okupacji „straszyło”, mijaliśmy opuszczoną powstańczą barykadę i na wpół zasypane czy rozjeżdżone czołgami rowy łącznikowe. Oświetlał je ogień pożaru willi majora Pomirskiego i pułkownika Kamińskiego. Wąż wygnańców rozciągał się. Na Truskawieckiej konwojenci zatrzymali kolumnę dla podciągnięcia szyku. Przysiedliśmy na tobołkach. Byliśmy na wprost naszych działek, na których czerniły się badyle kartoflane i sterczały tyczki krzaków pomidorowych.
Do ojca podszedł właśnie Wawrzek Walter. Zaczął coś mówić, ale słowa do mnie nie docierały zagłuszone dochodzącymi od Mokotowa detonacjami. Gdy uciszyło się na chwilę, usłyszałem wypowiedziane półgłosem słowa Wawrzka: „Ja próbuję. Korzystam z okazji. Idę do Królikarni. Cześć!” „Powodzenia — wyszeptał ojciec — sercem jestem z wami… Nie mogę ich zostawić”, dodał smutno, wskazując głową na naszą gromadkę. Uścisnęli sobie ręce. Wawrzek spojrzał w kierunku wartowników i zsunął się w bruzdy kartofliska. Oddalający się szelest badyli znaczył jego szlak. Zaimponował mi. Cieszyłem się, że udało mu się uciec. Wierzyłem, że dotrze do naszych. Nie wiedziałem, że widzieliśmy go po raz ostatni. Poległ 24 września w Królikarni.
Idziemy Sobieskiego do Bonifacego i alei Wilanowskiej
Po kilku minutach kolumnę naszą poderwano. Poszliśmy dalej aleją Sobieskiego w kierunku miasta. Cała wojna i okupacja stanęła mi przed oczami. Przypomniałem sobie jadącą we wrześniu 1939 roku polską artylerię przeciwlotniczą, moje piesze wędrówki z miasta w pierwszych dniach października oraz jak na tydzień przed powstaniem tu właśnie Niemcy zastrzelili rowerzystę. Gdy doszliśmy do Bonifacego, skierowano kolumnę w lewo, na Służewiec. Spoza drzew alei Sobieskiego na niebie ukazywał się księżyc i oświetlał drogę przed nami, znaczoną kikutami kominów spalonych chałup Służewa. Stegny przypominały mi ryciny z albumu o wojnach napoleońskich, znajdującego się w bibliotece ojca.
Byliśmy coraz bardziej zmęczeni. Dziadek na każdym krótkim postoju siadał na ziemi i przysypiał, a Janek, który raz wlókł się na swoich platfusowatych nóżkach, raz był niesiony, gdy został postawiony na ziemi i wyrwany tym ze snu, popłakiwał żałośnie i prosił: „Mamusiu, do piwnicy! Do piwnicy!”
Droga wiodła pod górę. Weszliśmy w ocieniony drzewami wąwóz. Z prawej strony widać było jakby cudem ocalały mur jakiegoś domu. Kolumna przerzedzała się, nie wszyscy bowiem mogli nadążyć, dobytek niesiony na plecach ciążył. Minęliśmy klasztor Dominikanów i szliśmy w kierunku alei Wilanowskiej, z której skierowano nas do Puławskiej. Już dniało. Z prawej strony, zza czerwonego muru, widoczne były sylwetki kominów grójeckiej „ciuchci”. Od strony Mokotowa, od Woronicza i Królikami, dochodziły odgłosy strzelaniny.
Przekraczamy Puławską
Na Puławskiej kordon żołnierzy się zagęścił. Z bronią gotową do strzału ponaglali do przechodzenia przez jezdnię. Kanonada narastała. Konwojenci zdradzali zdenerwowanie. A może nasi uderzą, może nas odbiją? Przecież Mokotów i Śródmieście walczą.
Po przekroczeniu Puławskiej szliśmy polną drogą wśród ogródków działkowych. Gdzieniegdzie stały rzędy dojrzałych pomidorów. Eskortujący żołnierze byli już spokojniejsi. Niektórzy z nich podchodzili do krzaków i zrywali czerwone pomidory. Nie oponowali, gdy również niektórzy z wygnańców chcieli zaspokoić głód i pragnienie owocami. Ja także ruszyłem do krzaka. Już sięgałem po czerwoniutki okazały pomidor, gdy osadził mnie troskliwie gniewny głos matki: „Maciek, nie ruszaj! Zostaw!” „Dlaczego?!” „Chcesz dostać czerwonki? Musimy nadążać, być razem! Nie można zostawać w tyle!” Z żalem odszedłem od krzaka.
Gdy przekroczyliśmy ulicę Żwirki i Wigury, zarządzono postój. Akurat wstało słońce. Popatrzyłem w kierunku Sadyby. Tarczę słoneczną przesłaniały bijące w niebo dymy. Do tego czasu z naszego bloku pozostał pewno tylko szkielet murów. Legliśmy zmęczeni w rowie obok jezdni. Milczeliśmy, tylko Janek skomlał: „Mamusiu, do piwnicy…”
Wspomnienia Macieja Piekarskiego z książki Tak zapamiętałem udostępniła do publikacji na naszym portalu córka autora, Małgorzata Karolina Piekarska. Tytuły i skróty pochodzą od redakcji.