Przeciwnicy rozebrani do podkoszulek i spodenek kłuli się i cieli po ozdobionych tatuażami rekach i nogach. Głowa i korpus były wyłączone. To był jakby negatyw szermierki, jaką ja uprawiałem. Ze sznytów (blizn) byli tak dumni, jak burszowie ze swoich szram. - Tak o rodzinie lokalnych rzezimieszków, Górniaków, pisał w poprzednim odcinku swoich wspomnień Marek Karpiński. Dziś w trzecim, ostatnim odcinku opowiadania o nieistniejącym już skrzyżowaniu z pogranicza Czerniakowa i Sadyby poznajemy ludzi ze służb bezpieczeństwa.
Karpie ubeka Homy
Następna posesja należała do ubeka Homy. Nie wiem w jakich okolicznościach wyrzucono go z aparatu, ale jak Cincinatus po trudach utrwalania władzy ludowej osiadł na roli i zajął się hodowlą. Spiętrzył w zagłębieniu lokalną strugę i hodował karpie. Karmił je w dość specjalny sposób: w centrum tego stawiku tkwiły cztery paliki, które wyznaczały wierzchołki kwadratu. Miedzy nimi rozpostarta była siatka, a w jej środku spoczywała taka o gęstszych oczkach. Tam spoczywał ochłap mięsa stanowiący przynętę dla licznych much. Składane przez nie białe larwy rozpełzały się i poprzez szersze oka wpadały do wody stając się karmą ryb. Zafascynowany tym prostym modelem obiegu pokarmowego poprosiłem o wyjaśnienia. Ubek (a miał on skłonności filozoficzne) tak tłumaczył: „To tak jak z ludźmi – odejdzie taki od tego, gdzie mu jeść dają i zaraz wpadnie, i zaraz go pożrą”.
Homa hodował też gołębie. Niebo tamtych czasów i tamtej okolicy pełne było krążących ptaków; ziemia zaś mężczyzn, którzy ostrym gwizdem i machaniem szmaty na kiju namawiali swoje stada do krążenia. Kiedy spytałem byłego pracownika resortu, czy się nie boi, że któryś z jego hodowli przyłączy się do konkurencji ten (a o jego refleksyjnej naturze już wiadomo) odpowiedział: „Z nimi to jak z ludźmi – jak się da takiemu dobre ziarno i dobrą samicę, to nie ucieknie”. Z Homą było tak jak z Górniakami – niby ubek, co prawda spensjonowany, ale ze służby się przecież nie odchodzi, na swoich nie kablował. Duch wspólnoty zwyciężał.
Dalej tylko pola i ugory
Za Homą gdzieś ku Wolickiej rozciągały się tylko pola i ugory, poprzecinane miedzami. To było po lewej stronie (idąc od Sadyby – Miasta 0grodu). Prawą stronę zajmowało coś, co w księgach wieczystych nosiło nazwę „Ogrody Czerniakowskie” i na co miejscowi mówili „Majątek”. Była to własność miasta, a jeszcze przed Dekretem Bieruta mojej matki, a jeszcze przedtem jej ojca. Matka – inżynier rolnik z wykształcenia – trudziła się więc nad nie swoją rolą. W tym trudzie dużą uciążliwością był system kontraktacji i obowiązkowych dostaw. Ale większą może była okoliczna ludność, która realizowała tam swoje głębokie poczucie sprawiedliwości społecznej. Brali oni udział w podziale owoców produkcji nie biorąc wszak udziału w samym procesie produkcyjnym. Mściła się bliskość miasta, tak użyteczna podczas wakacji. Nic więc dziwnego, że baza produkcyjna chyliła się ku upadkowi. Znikła brama wjazdowa i znajdującą się za nią wielka waga do ważenia wozów wraz ładunkiem. Ogrodzenie, z niemałą pomocą okolicznych, stawało się coraz bardziej przeźroczyste, by w końcu przestać pełnić swoją funkcję.
Dla mnie skrzyżowanie ulic Bernardyńskiej i Bonifacego miało wymiar symbolu. Po jednej stronie ciąg: kombatant – pilot RAF, zwariowani artyści, tak zwany element przestępczy i ubek. Z drugiej strony dogorywający kawałek przedwojennych układów społecznych. Polska w pigułce.
Skandale lat 70-tych
Tak było do lat 70. Wtedy wyburzono wszystko pod budowę zaprojektowanego przez inż. Zdanowicza osiedla Bernardyńska. Ta grupa punktowców wsławiła się dwa razy. Po raz pierwszy, gdy Franciszek „Byk” Starowieyski umieścił w swojej pracowni na szczycie jednego z nich ogromna czaszkę (osiedle nosiło przez jakiś czas nieoficjalną nazwę: „Pod czachą”). Drugi zaś raz, gdyż mieszkał tam kpt. Piotrowski, zabójca ks. Jerzego, który topił w Jeziorku Czerniakowskim dowody zbrodni.
Wielka płyta zastąpiła symbol. Tego skrzyżowania już nie ma. Gdzieś na uboczu został tylko dworek mojej mamy i tylko dlatego, że został uznany za zabytek.