W drugiej części historii o skrzyżowaniu Bonifacego z Bernardyńską poznajemy kolejne dwa domy na Czerniakowie: jeden należał do pary awangardowo chlapiących malarzy, a drugi do 12-osobowej rodziny lokalnych rzezimieszków.
Awangardowo chlapiący malarze
Następny dom miał ciekawą architekturę: na murowanych piwnicach, wyniesionych gdzieś półtora metra nad poziom gruntu, wznosiła się drewniana budowla. Mieszkali w nim między innymi Andrzej Bonarski i Arika Madeyska. Andrzej wtedy jeszcze nie prozaik, ani nie marszand dzieł sztuki; był prostym absolwentem matematyki – dziedziny, w której się nigdy nie realizował. Arika, malarka, wyjechała potem do Paryża. Ostatnio odbyła się w Warszawie wystawa „Oni wybrali Paryż”, gdzie wystawiane były także jej prace. Przedtem Arika, jeszcze ze swoim mężem Madejem (skrót od znanego zbójcy), mieszkała w dworku mojej mamy. Obowiązywało zagęszczenie kwaterunkowe i moja mama uważała, że jako lokatorów lepiej jest mieć malarzy niż nożowników. Zresztą domek na Bonifacego był własnością mojej babki, tyle, że całkowicie przejętą przez kwaterunek. Mąż Ariki, również malarz, był alkoholikiem i Marek Nowakowski pisał o nim jako o Aniele Zagłady.
Wiadomo, że artyści klepią biedę, więc chwytają się najrozmaitszych chałtur. Pamiętam jak Andrzej z Ariką malowali parasole ogrodowe o kawiarni. Modna wówczas była sztuka abstrakcyjna jako odreagowanie socrealistycznej poprawności. Wielkie białe koła rozpostarte były na trawie. Oboje używali techniki taszystowskiej. Po prostu maczali w farbie pędzle i chlapali nimi na płótno. Powstawało w ten sposób mnóstwo barwnych kropek na białych kołach przyszłych parasoli. Poruszając się po okręgu, zmieniając miejsce pryskania i kolor farby tworzyli awangardowe malowidła. Awangarda była wtedy w modzie – nawet firanki i filiżanki musiały być w obowiązkowe „pikasy”. Nazwisko tego hiszpańskiego malarza służyło jako symbol sztuki abstrakcyjnej, której skądinąd nigdy nie uprawiał. Chlapali farbą oboje, ale tylko Arika miała papiery zaświadczające, że jest artystką. Widok ten zlikwidował moją fascynację awangardą z jednej strony, zaś moje zaufanie do dyplomów Akademii Stuk Pięknych z drugiej.
Od jeziora do odpustu, czyli o Bernardyńskiej
Za domem, gdzie mieszkali Arika i Andrzej, było właściwe skrzyżowanie, przebiegał bruk ulicy Bernardyńskiej. Były to tak zwane „kocie łby” (kalka z niemieckiego Kopfsteinflaster) – stosowana do lat 50. XX wieku technika brukarska, która zalecała się tym, że kamień polny, który był na miejscu, służył jako główny budulec. Także i tym, że trakcji konnej (dominującej w owym czasie) dawała dobre oparcie pod kopyta, tak aby się nie ślizgały. Wadą zaś była nierówna powierzchnia, na której wykręcały się kostki, pojazdy terkotały niemiłosiernie, rujnowały zawieszenie i nie mogły rozwijać szybkości. Cała jakby zrobiona z małych „śpiących policjantów”.
Ulica ta powstała dzięki założeniu Stanisława Herakliusza Lubomirskiego, marszałka wielkiego koronnego, który stworzył trójkąt według projektu Tylmana z Gameren, obejmujący tak zwaną Łazienkę (która za czasów Stanisława Augusta przekształciła się w Łazienki Królewskie) dalej Kościół na Placu Bernardyńskim oraz pałacyk Myśliwski nad Jeziorkiem Czerniakowskim (następcą jego jest dworek, w którym z czasów Lubomirskiego pozostał jedynie kominek). Ten ostatni bok trójkąta tworzył właśnie ulicę Bernardyńską. Domy na niej miały charakterystyczne ganki, gdyż mogły też służyć jako karczmy. Przede wszystkim 14 maja, w dzień świętego Bonifacego, którego relikwie ofiarowane Lubomirskiemu przez papieża Innocentego spoczywały (i spoczywają) pod ołtarzem kościoła. Odbywał się wtedy wielki odpust uwieczniony na przykład pędzlem Maksymiliana Gierymskiego. Ale i w zwykłe, powszednie święto wierni, nasyciwszy swój duchowy wymiar, mogli skrzepić i cielesność. To po prawej stronie; lewa była pusta, aż do powstanie figury ufundowanej przez mego dziadka i pana Grochalę (miejscowego potentata i właściciela sklepu na Sadybie). Dalej był dwupiętrowy murowany dom (jedyny murowany i jedyny, który ostał się ze starej zabudowy wśród punktowców osiedla Bernardyńska). Budownictwo murowane nie dominowało w tym rejonie, aż do rogu z Bonifacego gdzie (naprzeciw tego „artystycznego”) stał dom Górniaków.
Sznyty, bójki i kradzieże
Dom ten był zbudowany z cegły. Niby nic dziwnego - z tego materiału najczęściej stawia się budynki. Ale była to cegła specjalna: kradziona (rzadko co miało u Górniaków inną proweniencję) oraz rozbiórkowa. Właściwszym słowem byłoby „ruinowa”. Miała różne barwy dzięki różnym datom pochodzenia, odmiennym sposobom wypalania: tak w procesie produkcji jak i w procesie historycznym – niektóre całkiem solidnie osmolone płomieniami Września, Powstania lub miotaczy hitlerowskich Vernichtungskommando. Zlepione były niezręczną, chałupniczą murarką, a te niewymiarowe przyciskały papę dachu, chroniąc ją przed podmuchami wiatru.
Powojenna historia warszawskich cegieł to temat na osobne opowiadanie. Najpierw było ich w nadmiarze. Na Muranowie nie poradzono sobie z ich wywozem i pobudowano całą dzielnicę na pagórkach gruzu. Z ich ułomków zbudowano Stadion X-lecia. Sam bawiłem się w ruinach wrzucając cegły do zsypu, który pozostał w jedynej ocalałej ścianie budynku, na którą się wspinałem – odpowiadał mi głuchy turkot spadającego gruzu. Warszawski bandyta zdybawszy kogoś w ciemnej ulicy proponował: „Kup pan cegłę”, co stanowiło elegancką zamianę zwykłego rabunku w stosunek ekonomiczny kupna-sprzedaży. Czasami nawet posługiwał się sloganem reklamowym: „Kup pan cegłę za sto złotych – cegła lepsza od kapoty”. Z czasem gruz uprzątnięto, małe cegielnie zamknięto, postawiono na wielką płytę. Cegła stała się towarem poszukiwanym. Teraz mrowiło się od ogłoszeń: „Kupię cegłę”. A nie było to łatwe – trzeba było mieć dojścia, chody, znajomości. Nastała bowiem epoka nie tylko wielkiej płyty ale i wielkiego braku. Dopiero po 1989, gdy nastał kapitalizm, cegła stała się normalnym towarem rynkowym.
Wracając do domostwa Górniaków. Ten parterowy domek miał małą kubaturę – gdzieś 3m x 4m x 2,5m. A Górniaków było dwunastu. Jednak nie było strasznego zagęszczenia, bo przynajmniej trójka z nich zawsze przebywała aktualnie w więzieniu. Zakłady penitencjarne nie tylko walczyły z zagęszczeniem ale też przyzwyczajały do życia w ciasnocie. Byli to bowiem bandyci. W wykonaniu jednego z nich widziałem bójkę na noże. Nie była to z żadnej strony próba zabójstwa czy celowego ciężkiego uszkodzenia ciała. Był to raczej rodzaj zawodów szermierczych ze ściśle określonymi regułami i ściśle wyznaczonym polem trafień. Przeciwnicy rozebrani do podkoszulek i spodenek kłuli się i cieli po ozdobionych tatuażami rekach i nogach. Głowa i korpus były wyłączone. To był jakby negatyw szermierki, jaką ja uprawiałem. Ze sznytów (blizn) byli tak dumni, jak burszowie ze swoich szram. Dziś sznyty są śladami samookaleczeń i autoagresji. Wtedy były oznaką szlachetnego współzawodnictwa. Przy Górniakach można było się czuć bezpiecznie: obcy się ich bali, swoim nic nie zrobili. Bandyci tego czasu wtapiali się w lokalną społeczność zamiast ją terroryzować.
Śródtytuły pochodzą od redakcji