Wbrew pozorom, opowiadanie, które dziś przypominamy, nie dotyczy jednak mieszkań, a tego, jak pewnej wiosny do ogródka autora nad Jeziorkiem Czerniakowskim zawitała chmara szpaków. Tło historii pochodzi z Sadyby, analogie między ludźmi i ptakami jakby też...
KŁOPOTY MIESZKANIOWE
Kto ich w Warszawie nie ma? Wynikają przede wszystkim z problemu wzrostu. Wyrasta nam młodzież, młodzi warszawiacy zawierają małżeństwa, niecierpliwie szukają własnych gniazd, w których prędko zaczynają kwilić upragnione pisklęta.
Ba, żeby to tak gładko szło, jak u ptaków! Tymczasem bowiem z mieszkaniami dla młodych (a często i dla starych) ciągle jeszcze mamy kłopoty, czeka się na nie latami, prowadzi niezwykle skomplikowane zabiegi, by przybliżyć szczęśliwy termin wręczenia kluczy do M2 czy M3.
Bywa również inaczej. Młodzi wylatują z domów i starzy ludzie zostają w pokojach, których nie są w stanie swoim niespiesznym życiem wypełnić. Wtedy jednak często przychodzą im na pomoc studenci, dla których zabrakło „akademika", młodzi urzędnicy, samotni przyjezdni. Akcja „Pokoik na Hożej", a więc w dzielnicy, która z całej Warszawy najmniej w czasie Powstania ucierpiała i ma stare, obszerne mieszkania, zyskała w stolicy prawo obywatelstwa i uznanie.
Ważniejsze jednak są i długi czas jeszcze będą sprawy młodych i ich rodzinnych gniazd.
Czekają na nie z upragnieniem, niecierpliwie. Słusznie — historia własnej rodziny zaczyna się w osobnym mieszkaniu.
Na Sadybie, nad Jeziorkiem Czerniakowskim, przytuliła się kolonia małych, dwurodzinnych domków, obrasta starą, przedwojenną część willową Sadyby, skromna na miarę trudnych lat powojennych, ale zadbana i pogodna. Drzewa i krzewy porosły już bujnie, tu i tam wyglądają ponad czerwone dachy.
Mieszkam w jednym z takich domków, mam koło niego mały ogródek, a w nim cztery dęby, brzozę, ogromny jałowiec i dwie wierzby. W lecie mój ogródek kipi zielenią, a jeśli któreś z drzew zbyt wyraźnie kieruje swoje pędy w stronę granicznych ogródków, dla sąsiedzkiej zgody obcinam mu jeden czy drugi konar, daję sąsiadowi satysfakcję i dalej spokój panuje na Sadybie.
Największy kłopot jest z najstarszą wierzbą. Co roku przycinana, pień ma już gruby, że objąć go nie sposób i pewna siebie, żarłoczna rwie z każdą wiosną w górę, aż podziw bierze.
Napisałem „pewna siebie" i nie cofnę tego określenia, gdyż stale odnoszę wrażenie, że drzewo wie, iż nigdy go nie zetnę. To oczywiste, tylko ono nadaje się do dźwigania tych trzech szpaczych budek, które od lat na nim wiszą.
Ze szpakami mam starą przyjaźń, od lat mój stosunek do nich jest pełen życzliwości i zrozumienia. Znam ich przyzwyczajenia, obyczaje, umiem, odczytać z zachowania, co planują w najbliższym czasie, jakie mają kłopoty, jakie radości.
Jednak tej wiosny ich przylot był dla mnie zaskoczeniem, i to bynajmniej nie dlatego, że wypadł wcześniej niż zazwyczaj, jeszcze z wiosennym śniegiem i nocnymi przymrozkami.
Szpaki zawsze wracają do swoich rodzinnych budek, z reguły stare pary zajmują zeszłoroczne leże, natomiast przychówek stara się ulokować gdzieś w pobliżu. Sprawdzałem to latami.
Ich praw do rodzinnej siedziby nikt z pobratymców nie kwestionuje, niekiedy tylko mają pewne kłopoty z dzikimi lokatorami, jakimi bywają zadziorne i zahartowane zimą wróble. One jednak zawsze w końcu ustępują.
Tym razem sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. W marcowe słoneczne południe spadła na drzewa w moim ogródku chmara szpaków, bezlistne gałęzie wierzby były nimi wprost oblepione. Wrzask się podniósł niebywały. Siedziałem w uchylonym oknie za firanką i bacznie wszystko obserwowałem.
Ptaki natychmiast zajęły się szczegółową penetracją wszystkich trzech budek. Wyglądało to w ten sposób, że po kolei siadały na daszkach, oglądały ściany, nurkowały do wnętrza, by zaraz wyjść na zewnątrz, reszta zaś, czekając na swoją kolej, darła się na całe dzioby.
Ruch wokół budek trwał już dobre pół godziny, a ja zacząłem się zastanawiać, co to wszystko ma znaczyć. Wreszcie ptaki przestały się interesować budkami, za to ich podniecenie i hałas urósł do szczytowego natężenia. Doskakiwały do siebie, strącały się z gałęzi, nastroszone kłóciły zawzięcie (o co?!), podlatywały nerwowo i siadały z powrotem.
Nagle chmara ucichła, jak nożem uciął, przez chwilę ptaki siedziały bez ruchu, jakby w jednym momencie wszystkie poczuły się wyczerpane tą awanturą, i po chwili z ogromnym szumem skrzydeł wszystkie odleciały. Czy wszystkie?
Nie, przy trzech budkach siedziało po parze szpaków, zmęczone, co chwila podciągały opadające skrzydełka, z rzadka poćwierkiwały do siebie. A więc to one zostaną lokatorami budek w tym roku?
Wkrótce przekonałem się, że to byli moi starzy przyjaciele, co więc znaczyło owo zgromadzenie i tak burzliwe obrady?
Ano, chyba nic innego, jak próbę otwartej licytacji tych trzech wolnych mieszkań. Zażarta to była walka, grały namiętności, niecierpliwość, by wreszcie po tak długiej podróży klapnąć na swoje śmiecie, wejść pod własny dach. Moje szpaki wygrały, miały za sobą niewątpliwe prawo zasiedzenia, zasługę przykładnego odchowania iluś tam pokoleń, tradycję rodzinną, znajomość okolicy, dobre stosunki sąsiedzkie i być może jeszcze inne argumenty, które musiały wykrzyczeć w ogólnej dyskusji, by tu pozostać.
Żarty na bok — nie można najmądrzejszym nawet zwierzętom przypisywać logiki ludzkich myśli, żądać od nich zachowania moralnych słuszności, uznania dla ludzkich praw i obyczajów, rozumiemy to doskonale. A przecież w starciu o te budki moje szpaki wygrały, zgodnie z ludzką sprawiedliwością, zgodnie z normami, które ludziom są przypisywane. Tak, są przypisywane, tylko nie zawsze ludzie je respektują.
Jak to więc jest z tymi zwierzętami? Im dłużej je obserwuję, tym częściej zamyślam się frasobliwie nad niedoskonałościami ludzkiego rodzaju. Nie ciągnijmy jednak analogii dalej, bo mogłaby nas ona zaprowadzić na manowce.
Jedno jest pewne, zwierzęta swoich praw bezwzględnie słuchają, ludzie — nie zawsze.