Drogi pamiętniku, dziś znów, który to już raz?, nie przebiegłem ani jednego kilometra. Czuję się z tym źle. Zamiast biegać po zielonych ścieżkach starej Sadyby, zamiast trzymać równe tempo życiodajnego truchtu osiadłem na mieliźnie życia, czyli na krześle. Z tej perspektywy, silnie zakotwiczony, dumam nad kondycją biegacza. Jest ona niewątpliwie dobra, a będzie jeszcze lepsza, jeśli wybiec w przyszłość. Oto biegacz jest dzisiaj w awangardzie społecznych przeobrażeń.
Kto biegnie ten wydeptuje ścieżki nie tylko na mapie Google, ale przede wszystkim na mapie pożądanych postaw klasowych. Bieganie samo w sobie jest czynnością – zgodzicie się – indywidualną, demokratyczną (w sensie dostępności) i doskonale mierzalną. Wszystkie te cechy decydują o popularności biegania w świecie, w którym biegamy. Być może najważniejsza jest mierzalność, tzn. łatwość, z jaką bieganie pozwala się ująć w wymierne, nieraz wyrafinowane formuły statystyczne. To one umożliwiają biegaczowi wyznaczać kolejne c e l e, czyli w skrócie bicie własnych r e k o r d ó w, po których będzie wyznaczał cele następne und so weiter und sofort. Rzecz w przypadku siedzenia na krześle niemożliwa, bo kto widział, żeby siedzieć na czas?
Interesujące, prawie przewrotne, że wrodzona bieganiu indywidualność najchętniej realizuje się w formie kolektywnej, czyli w formie zawodów dla biegaczy. Nie wystarczy, że biegnę, muszę biec z kimś. I też nie z jednym, pojedynczym, ale od razu z tysiącem. Najlepiej z całą Polską, ale póki co biega się skromniej, bo tylko z Warszawą czy innym Krakowem. Widzę tu swego rodzaju manifest, manifest i fetysz, który podnosi bieganie do rangi zbiorowego przeżycia, a ze spotkania zupełnie przypadkowych jednostek czyni wielką biegnącą wspólnotę, ekskluzywną wobec tych, którzy akurat z jakiegoś powodu nie biegną.
Oczywiście podobnych wspólnot jest wiele, i wszystkie bodaj są irytujące. Rodziny motocyklistów, kluby wędkarzy, sekty brydżystów itd. Sęk w tym, że żadna z tych pasji nie jest jednocześnie indywidualna, powszechnie dostępna, mierzalna i nastawiona na bicie rekordów. Tym samym nie mieści się w ramach tworzonej przez was nowoczesności. W przeciwnym wypadku Endomondo szybko skorygowałby swój błąd i stworzyło aplikacje dla tych, którzy łowią na spławik lub licytują w systemie naturalnym.
Problem jest jednak poważniejszy. Jak znam wędkarzy żaden nie czuje się lepszy od nie-wędkarza, ja przynajmniej o tym nie słyszałem. Wędkarze nie zakładają stron w stylu napieramy.pl, a skoro ich nie zakładają, nie wrzucają też grafik z podpisami: „Wiesz co robię, kiedy nie bierze? Uśmiecham się.” lub „Wędkowanie nie buduje charakteru. Wędkowanie go ujawnia.”. Gdyby bieganie było tylko jedną z wielu konkurencyjnych form (zdrowego) spędzania czasu, najpewniej obyłoby się bez dopingu w postaci podobnych technik motywacyjnych. Techniki te, znane tak dobrze pracownikom działu sprzedaży bezpośredniej, zawsze pojawiają się tam, gdzie rozdźwięk między „just do it” („śpiewać każdy może) a „the great success” lub „I’m done” jest zbyt duży.
Jak śmiesznie to zabrzmi, bieganie nie jest dziś bieganiem. Opuściło domenę sportu i weszło w zabłoconych najach do dziedziny filozofii, czy raczej sztuki życia. Podobnie do religii oczekuje poświęceń, w zamian za które składa obietnicę indywidualnego sukcesu i poczucia szczęścia. Tym bardziej kuszącą, że samo siebie przekroczyło… I tu być może ujawnia się przewaga siedzenia, które niczego nie udaje, wie, czym jest i wyżej siebie nie podskoczy.