Znany literat i polityk, Marek Karpiński wspomina miejsce swojego dzieciństwa – dworku nad Jeziorem Czerniakowskim i jego najbliższych okolic: Czerniakowa i Miasta Ogrodu Sadyba. Fragmenty tych wspomnień, które - dzięki uprzejmości autora - mieliśmy jako pierwsi okazję przeczytać zanim jeszcze się ukazały, już dziesięć lat temu dawały pewność, że będzie to nie lada gratka i uczta dla ludzi wrażliwych na piękno języka, o varsavianistach nie wspominając.
Książka pt. "Puzzle pamięci" ukazała się ostatecznie w 2021 roku. Pierwszy fragment zbioru można było przeczytać w miesięczniku Stolica jeszcze w 2012 roku. Poniżej prezentujemy pierwszą część innego rozdziału pt. „Skrzyżowanie Bonifacego z Bernardyńską”.
Część pierwsza - U Rudnickich
Tego skrzyżowania już nie ma. Kiedyś jednak gruntowa Bonifacego (podówczas jeszcze świętego) krzyżowała się z brukowaną Bernardyńską. Bonifacego wiosną i jesienią tonęła w błocie, latem pyliła, zimą odpoczywała pod śniegiem świecąc ślizgawkami zamarzniętych kałuż. Śnieg usuwało się specjalnym drewnianym pługiem mającym kształt trójkąta bez jednego boku. Wewnątrz tego rozwarcia szły konie stąpając po odgarniętej już drodze. Wiodła ona od gazowych latarń Sadyby (niektóre z nich wciąż jeszcze funkcjonują) zwanej wtedy „Miasto Ogród” ku Bernardyńskiej; zaraz po niej stawała się zwyczajną polną miedzą tracąc tak swoją nazwę jak i patrona. Koncepcję Miast Ogrodów wymyślił w 1898 w Anglii Ebenezer Howard i miała ona służyć poprzez budowę zatopionych w zieleni satelickich przedmieść rozładowaniu metropolitalnych molochów. Ale Warszawa to nie Londyn, i tak była otoczona wioskami, więc budowa Miasta Ogrodu była raczej wyrazem snobizmu niż urbanistycznej potrzeby.
Zaraz po minięciu ulicy Gołkowskiej stał dom Państwa Rudnickich. Była to typowa zabudowa warszawskiego przedmieścia – jednokondygnacyjne (podpiwniczone) pudełko z krytym papą dachem. Tynkowany był na szaro – innego koloru ówczesne tynki nie znały. Wchodziło się doń od tyłu przez werandkę pełniącą jednocześnie funkcję sieni. Sam dom stał w ogrodzie, którego uprawy miały wyłącznie użytkowy charakter: warzywnik, parę drzew owocowych, krzaki czarnych, białych i czerwonych porzeczek. To była domena pani Rudnickiej, która zajmowała się domem. Pan Rudnicki pracował w Porcie Lotniczym na Okęciu. Wojnę przebył w Wielkiej Brytanii, gdzie latał w RAF-ie i był radiooperatorem na bombowcach. Mieli dwu synów: Krzyśka i Wojtka. Z Krzysztofem (w moim wieku) przyjaźniłem się ja, natomiast starszy, Wojtek był raczej kompanem moich starszych braci. My wszyscy bowiem spędzaliśmy w Czerniakowie wakacje ( u nas w rodzinie mówiło się „w”, a nie „na”; jeździło się „do”, a nie „na”). Czerniakowski dworek położony jak na wsi, nad jeziorem, w obrębie stolicy był wymarzonym miejscem spędzania „lata w mieście”. Nasze więc znajomości z młodymi Rudnickimi nie miały przypadkowego charakteru.
Z Krzysiem, z niemałą fascynacją, oglądaliśmy potajemnie wyciągnięty z szafy mundur jego ojca. Stalowoszary uniform miał na lewym rękawie naszyty wygięty napis POLAND. Nad kieszenią z baretkami był znak ujęty w dwa skrzydła (tak jakby za chwilę miały odlecieć) a w nim obramowane wieńcem z dębowych liści litery RAF. Przymierzanie tego munduru miało w sobie coś mistycznego. Ubierając się w cudzą skórę chcieliśmy wpisać się w wydarzenia, na które – z racji daty urodzin – spóźniliśmy się. Podobnie rzecz się miała z obnoszeniem się w niemieckim Stalhelmie (dużo ich na polskich wsiach służyło wtedy jako karmniki dla kur) z dumnie wymalowaną, powstańczą, biało-czerwoną opaską.
Lubiliśmy przywłaszczać sobie cudze szaty, konstruować życiorysy, których nie dane nam było przeżyć. Zabawy dziecięce mają charakter wcieleniowy. Są do bólu teatralne. Nie było to nic z góry ustalonego, ale jak w commedia dell’arte odgrywaliśmy sytuacje i charaktery. W rezultacie Powstanie Warszawskie było wygrane, a Ojczyzna wolna tak od Niemców jak i od bolszewików. Świat na zewnątrz przeczył temu, ale nie po to jest teatr, aby scena nie odcinała się od ulicy.
Wojtka natomiast spotkałem po latach już jako wysoki urzędnik Kancelarii Prezydenta RP, on zaś był sędzią Sadu Najwyższego. Stał w sędziowskim szeregu i najpierw Prezydent a potem ja ściskaliśmy mu prawicę. Wtedy, na Bonifacego, wymyślałem różne fantastyczne sytuacje - ta jednak była daleko poza horyzontem mojej wyobraźni.
U Państwa Rudnickich izba na lewo od wejścia zamieniona była na warsztat radiotechniczny. Pan domu dorabiał sobie naprawą okolicznych odbiorników. Pełno tam było kondensatorów, oporników, transformatorów, przyrządów pomiarowych, których przewody zakończone były tak zwanymi krokodylkami, wszelkich drutów i drucików oraz zapachu kalafonii używanej do lutowania. Ówczesne radia mocno różniły się od współczesnych – nie miały ani drukowanych obwodów, ani tranzystorów. Była to solidna skrzynia, którą wypełniały lampy i całe mnóstwo elektronicznych gadżetów. Ośmiolampowa superheterodyna to brzmiało dumnie, ale też musiało mieć odpowiednie do dumy rozmiary. Nad skalą tkwiło i świeciło zielenią tak zwane magiczne oko, służące do dostrajania sygnału.
Kiedyś moja ciocia miała z odbiornikiem następującą przygodę. Gdy odmówił współpracy i zamilkł, został odniesiony do pana Rudnickiego. Po jakimś czasie ten zaprosił nas do siebie obiecując, że pokaże nam coś ciekawego. W warsztacie stał aparat odwrócony do nas tyłem. Miał zdjęte plecy i naszym oczom ukazał się dziwny widok. Wewnątrz odbiornika uwiły sobie gniazdo myszy. Grzały się w cieple lamp, żywiły się natłuszczonym papierem stanowiącym izolacje niektórych przewodów, samo gniazdo zaś sporządziły z pogryzionej plastikowej izolacji. W czasie, gdy żyjemy pod presją myszy komputerowych, te radiowe wspominam z niejakim rozrzewnieniem.