Wypadków nocy z 18 na 19 sierpnia nie zapomnę do końca życia. Pomimo że od tego czasu minęło tyle lat, zdarzenia i osoby stoją mi jeszcze dziś przed oczami jak żywe, z fotograficzną niemal dokładnością.
Gdy obudzono mnie nagle, było prawie ciemno, tylko z rogu, od drzwi piwnicy, docierało światło jakiegoś kaganka. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, gdzie jestem. Ubrałem się i wybiegłem szybko na korytarz. W innych piwnicach i na korytarzu paliły się świece i kaganki. Wszędzie panował gorączkowy ruch. Wszyscy byli podnieceni w oczekiwaniu jakichś wypadków. Przygotowywałem się psychicznie do ewentualnej ucieczki w razie przyjścia Niemców.
W ogrodzie stała grupa znajomych
Wybiegłem ostrożnie do ogrodu rozejrzeć się. Przed klatką schodową stała grupka znajomych, którą w mroku zdradzały ogniki papierosów i prowadzona półgłosem rozmowa. Wszyscy byli podnieceni i poruszeni. Od strony Wilanowa dochodziły najwyraźniej odgłosy walki. Można było rozróżnić serie karabinów maszynowych, bezładną strzelaninę broni ręcznej i pojedyncze wybuchy granatów. Zza kopuły wilanowskiego kościoła wystrzeliwały raz po raz kolorowe rakiety. Nie było wątpliwości — tam walczono. Serca nasze, nie widzów, ale słuchaczy tej walki, zaczęły bić szybciej. Przecież walczyli tam nasi! A może Rosjanie przerwali front? Różne domysły jak błyskawice przelatywały mi przez głowę.
Po kilkunastu minutach natężenie ognia zmalało. Słychać było jeszcze odgłosy pojedynczych strzałów i serii, jeszcze kilka rakiet błysnęło w tamtej stronie i zapanowała cisza. Walka się skończyła, ale kto zwyciężył? Wszyscy snuli najrozmaitsze domysły: może Rosjanie przerwali front, może nadchodzi odsiecz z lasu kabackiego i nasi się przebijają, może Niemcy rozstrzeliwują ludność Wilanowa i będziemy musieli uciekać?
Tupot był ciężki, szybki
Przypomniała mi się nasza nocna ucieczka w 1939 roku za Jezioro Czerniakowskie, do willi państwa Kossakiewiczów, kiedy zaspani wlekliśmy się z walizkami. Zaniepokojony okropnymi przewidywaniami sąsiadów — jak zwykle, kiedy stałem wobec jakiegoś problemu, którego sam nie mogłem rozwiązać — pobiegłem szukać ojca. Nie było go w piwnicy. Strapiony jego nieobecnością, wybiegłem do ogrodu. Zacząłem się bezradnie rozglądać. Nagle do moich uszu doszedł jakiś szmer, który stawał się coraz to wyraźniejszy, aż zamienił się w całkiem wyraźny odgłos tupotu nóg biegnącej dużej grupy ludzi.
Tupot był ciężki, szybki. To chyba nasi, myślałem. Niemcy, pomimo że Sadyba nie była jawnie opanowana przez powstańców, nie odważyliby się pewnie w nocy jej zajmować. Obawa walczyła z radością. Tupot zbliżał się coraz bardziej, słychać było nawet chrzęst rynsztunku. Niebawem rozróżniłem głuche uderzenia podków końskich o ziemię. Pomimo strachu, świadom, że jeżeli się okaże, iż są to jednak Niemcy, na ucieczkę może być za późno, podkradłem się bliżej siatki ogrodzenia, żeby móc dojrzeć, żeby móc usłyszeć i odgadnąć wreszcie zagadkę tej sierpniowej nocy.
Jakiś spazm chwycił mnie za gardło
Odgłosy kopyt końskich były już całkiem wyraźne. Nagle do uszu moich doszedł głos. Były to słowa polskiej komendy. Jakiś spazm chwycił mnie za gardło. Po tylu latach ustawicznego wysłuchiwania ryku syren i warkotu aut gestapo, krzyków żandarmów i głuchych morderczych serii pistoletów maszynowych na ulicach, po piwnicznych snach w napięciu, w ciągłej gotowości do ucieczki — słowa polskiej komendy były jak cudowne zaklęcie. Nie zapamiętałem nawet, jak ona brzmiała. Nie miało to znaczenia. Komenda była polska.
Roiło się od ludzi
Gdyby ukryty za chmurami księżyc oświetlił nagle wówczas ziemię, zdziwiłby się mocno ktoś, kto obserwowałby fort czerniakowski i jego najbliższą okolicę. Roiło się od ludzi. Nikt nie spał. Wszyscy wiedzieli o przybyciu powstańców i każdy spieszył, żeby ich przywitać. Żołnierze byli nieludzko zmęczeni. Tak jak przyszli w pełnym rynsztunku, położyli się na ziemi pokotem. W ciągu dwóch i pół godziny zrobili przeszło dwanaście kilometrów, przedzierając się przez morderczy ogień niemieckich cekaemów. Udało się.
Gdy w dwa lata później z biwakiem harcerskim obozowaliśmy w Kabatach, przykuł moją uwagę duży drewniany krzyż na zbiorowej mogile. Była to mogiła tych chłopców, którzy krwią okupili tamto przebicie. Salutując do daszka harcerskiej czapki, szedłem wzdłuż mogiły i liczyłem, notując w pamięci nazwiska poległych. Naliczyłem ich przeszło pięćdziesiąt.
Stanąłem jak wryty. Przede mną stał…
Gdy tamtej pamiętnej nocy sierpniowej wbiegłem z radosną nowiną na schody, równocześnie ktoś inny wszedł na klatkę schodową drugimi drzwiami i skierował kroki za mną do piwnicy. Uderzenia jego podkutych butów odbijały się głośnym echem po klatce schodowej. Zrobiło mi się nieswojo, obejrzałem się mimo woli i stanąłem jak wryty.
Przede mną stał powstaniec. Nie pamiętam już, co go sprowadziło do naszej piwnicy. W migotliwym świetle kaganka wyglądał tajemniczo i potężnie jak któraś z postaci Grottgera. Na jego ogorzałej twarzy malowało się zmęczenie. Na głowie zamiast hełmu miał pilotkę, na której rozpościerał skrzydła duży biały orzeł w czerwonym polu. Ubrany był w lotniczy niemiecki kombinezon. Za pasem tkwiły granaty, a z szyi zwieszał się angielski sten ze zrzutów, jak się potem dowiedziałem od niego. Obraz tego żołnierza tkwi mi głęboko w pamięci do dnia dzisiejszego.
Po raz pierwszy od pięciu lat
Zmęczony wypadkami tej nocy, niebawem zasnąłem. Zasypiałem spokojnie, z poczuciem pełnego bezpieczeństwa po raz pierwszy od pięciu lat. Wiedziałem, że snu mego strzeże ten żołnierz.
Fragmenty wspomnień Macieja Piekarskiego pochodzą z książki "Tak zapamiętałem" udostępnionej przez córkę autora.