Sadyba24.pl: Jesteście nieśmiali?
Paweł Suszyński: My, nieśmiali? Raczej nie (śmiech). Skąd takie przypuszczenie?
Bo jesteście, a jakby was nie było. Nie rzucacie się w oczy, choć znajdujecie się przy głównej trasie przelotowej z centrum do Wilanowa. Nie ma dużego neonu, ani krzykliwego banera, tylko skromny podest z lastrykowymi schodami i daszek ze zwisającymi doniczkami kwiatów. No i tabliczki z ręcznie wypisanym menu dnia. To celowy zamysł czy przypadek?
PS: Ani jedno, ani drugie. Po dwóch latach gruntownego remontu, byliśmy już tak głodni otwarcia, że zdecydowaliśmy się ruszyć, przymykając oko na frontowy ganek rodem z lat 70-tych. Jest to dalekie od naszych marzeń, ale na tyle estetyczne, na ile się dało. Na wiosnę 2014 planujemy jednak zmienić wejście. Będzie znacznie bardziej przyjemne dla oka, a przy tym bardziej przyjazne dla niepełnosprawnych na wózkach.
ODKRYWANIE SADYBY
Wejście faktycznie może wprowadzać gości w błąd. Potem bowiem, wewnątrz, jest już zupełnie inaczej. Nie ma tu nic, co by przypominało lata 70-te. Bywalcy cukierni, która działała tu wcześniej, będą zapewne mocno zaskoczeni…
PS: Tak, wnętrze zmieniło się nie do poznania. Wcześniej było to jedno średnie pomieszczenie, jakieś 50 metrów, z przeszkloną gablotą na ciastka, kilkoma stoliczkami i mini-punktem wyrabiania pieczątek i ksero. Ściany pokryte były boazerią. Za ladą, od strony pracownika, grał zaś mały telewizor. Słowem, wystrój i atmosfera z lat 70-tych.
Dziś to pomieszczenie nie tylko wygląda inaczej, ale też jest znacznie – kilkakrotnie - większe. Dokupiliście powierzchnię od szkoły językowej, która działa nad wami?
Violetta Suszyńska: Ciekawe, że zaskoczony tym powiększeniem jest niemal każdy, z kim rozmawiam. Nawet ci stali bywalcy cukierni pana Stanisława Markiewicza. Ich zaskoczenie rośnie jeszcze bardziej, gdy dowiadują się, że nie dokupiliśmy ani jednego metra, że wszystko to powierzchnia byłej cukierni. Całość miała pierwotnie ok. 400 metrów, a te 350 metrów, których klienci nie widzieli, było zajęte pod rozbudowaną linię produkcyjną do wszelkiego rodzaju ciast i ciastek.
Od razu wyobraziliście sobie potencjał tego miejsca?
VS: Mój mąż ma niesamowitą umiejętność dostrzegania w nowych miejscach tego, czego inni na pierwszy rzut oka nie widzą. Jest wizjonerem, który uwielbia nowe wyzwania.
PS: Długo jeździłem po całej Warszawie w poszukiwaniu lokalu na naszą restaurację. Często nie miałem zdjęć odwiedzanych miejsc, tylko opisy z podstawowymi informacjami. Kiedy więc wszedłem w progi cukierni przemiłego skądinąd pana Markiewicza, nie byłem zachwycony, ale też nie poprzestałem na pierwszym wrażeniu. Wiedziałem, że za tym raczej małym, ciemnym pomieszczeniem cukierni z boazerią na ścianach, kryje się ogromne zaplecze. Obchodząc je, napotkałem mnóstwo ciasnych, ciemnych pomieszczeń, każde z jakąś linią produkcyjną, kotłami, grillami, wyciągami, piecami, blatami. Wchodząc do kolejnych pokoi, zamiast się załamywać, coraz bardziej promieniałem. Poczułem, że to jest to… „moje miejsce”. Od razu przyszła mi na myśl wizja zaaranżowania przestrzeni w formie osobnych wysp. Czyli subtelnie wydzielonych w otwartej przestrzeni miejsc, które różnią się od siebie charakterem, atmosferą, funkcją.
WYSPY, WYSPY, WYSPY
Czy wizja z wyspami wynikała z tego, że musiał się Pan jakoś dostosować do istniejących warunków, np. ścian konstrukcyjnych czy kształtu lokalu, czy też był to bardziej całościowy pomysł na restaurację?
PS: I jedno, i drugie, ale bardziej był to pomysł całościowy – poprzez stworzenie wysp chciałem przyciągnąć do naszego lokalu gości o różnych potrzebach i oczekiwaniach. Aby każdy mógł znaleźć dla siebie miejsce – i pani po 70-tce, i młodzi rodzice z dziećmi, i młodzież z liceum. Nie ma chyba obecnie w Warszawie takiej jednej knajpy, w której byłyby jednocześnie powierzchnia taneczna, muzyka na żywo grana na pianinie, szum wody, VIP room – coś z klubu, coś z pubu, coś z restauracji i coś z kawiarni.
Na czym konkretnie polegają te wyspy?
VS: To nic innego jak optyczne wydzielenie przestrzeni poprzez odmienne elementy dekoracji, podwyższenia i obniżenia, różne – miększe lub twardsze – siedziska, inną podłogę.
Największą wyspę tworzy kilkanaście drewnianych stolików ze skórzanymi podwyższanymi krzesłami. Rozstawione są one wzdłuż okien restauracji na ciemnej drewnianej podłodze. Tam siadają zwykle goście, którzy przychodzą do nas coś zjeść – albo na lunch albo na kolację. To miejsce formalne, choć ciepłe w swojej kolorystyce.
Po obu stronach tej głównej przestrzeni mamy dwie małe wyspy: kameralne kąciki na podwyższeniach. Na jednej z nich, w najdalszym kącie sali stoją dwa stoliki i ażurowe krzesła. Obok nich jest pianino i duże ścienne malowidło przedstawiające altanę z ogródkiem. Z kolei na przeciwległym końcu sali, blisko wejścia do restauracji, mamy drugą wyspę. Na podwyższeniu stoi wygodna stylowa kanapa ze stoliczkiem, obok jest duże okno i mała fontanna, z której dochodzi szum wody. Oba te kameralne zaułki zostały pomyślane jako miejsca dla pań, które chcą się spotkać i porozmawiać, a przy tym wypić herbatę i zjeść smaczne ciacho. Innymi słowy, to takie miejsca kawiarniane.
Poza tym mamy jeszcze jedno podwyższenie, tym razem zajęte przez duży grill z 30-letnią kratownicą i wyciągiem, które są jedynymi pozostałościami po poprzednim właścicielu. To miejsce bez elementów dekoracyjnych i bez stolików. Dla gości mamy tu tylko ławę z poduszkami. Niedługo goście będą mogli tu samodzielnie upiec na ruszcie kiełbasę i boczek. Nie będzie tu tradycyjnego jedzenia z karty, tylko miejsce do wspólnego biesiadowania przy otwartym ogniu. Miejsce dla grupki przyjaciół lub kolegów ze szkolnej ławy.
Dla chętnych, szczególnie dla amatorów alkoholi, mamy jeszcze jedną wyspę w postaci długiego baru.
Wyspy, które Pani wymieniła, znajdują się na otwartej przestrzeni – każdy gość wchodzący do restauracji może je dostrzec i zdecydować, która z nich spełnia jego oczekiwania. Ale są też wyspy, których nie widać…
PS: Celowo schowane są dwie. Jedna z nich to tzw. VIP room - pokój na prywatne spotkania dla osób, które cenią sobie intymność. Prowadząc naszą poprzednią restaurację w centrum Warszawy, odkryliśmy, że niektórzy, szczególnie celebryci i ludzie biznesu, mają dość ciągłego rozdawania autografów, witania się z fanami, albo śledzenia przez paparazzi, i chcieliby choć na chwilę znów zachowywać się swobodnie. Temu właśnie służy ten pokój.
Tu jest całkowicie inny wystrój niż w reszcie sali, wysmakowany czarno biały wzór pokrywa całe pomieszczenie, włącznie z sufitem. W przeciwieństwie do pozostałych zakątków restauracji, w pokoju tym nie ma kamer bezpieczeństwa. Jest za to specjalnie nakryty stół i komfortowe skórzane sofy, osobna karta dań, a wkrótce także możliwość przywiezienia i odwiezienia gościa limuzyną od firmy.
I wreszcie ostatnia wyspa to podziemny mały klub, do którego schodzi się po kamiennych schodach z górnego poziomu restauracji. Jest tam osobny barek, dwa VIP-roomy i łazienki, ale najważniejsze, że jest też parkiet do tańca ze stosownym oświetleniem. To miejsce na zamknięte imprezy urodzinowe, wieczory dla pań, wspólne oglądanie ważnego meczu, czy śpiewanie karaoke. Coś dla młodzieży, ale też dla ludzi w naszym wieku, 40-50 lat, którzy szukają miejsca do potańczenia, ale nie lubią wszechobecnego w dyskotekach techno.
To tyle? Zapomnieli Państwo chyba o jeszcze jednej wyspie: o górnej łazience dla pań. To prawdziwe dzieło sztuki, samo w sobie warte wizyty w waszej restauracji.
VS: Dziękujemy. Rzeczywiście, łazienka została dopieszczona i powstawała głównie pod moim kierunkiem. Chciałam, aby zachwycała i aby każda kobieta czuła się w niej komfortowo….
KULINARNE DOŚWIADCZENIA
Skąd Państwo biorą te pomysły na wystrój wnętrz, wyspy, czy VIP-roomy? Czy to bardziej wasze autorskie idee z domu, które dopiero testujecie, czy raczej sprawdzone rozwiązania, podpatrzone w innych knajpach?
PS: Raczej to drugie. Nie kopiujemy jednak żywcem rozwiązań z restauracji, które nam się podobały jako gościom. Część z nich mogliśmy na szczęście przetestować na własnej skórze jako restauratorzy. Dopiero z tej perspektywy widzieliśmy, co ma sens, a co nie – co tylko ładnie wygląda i cieszy, ale pogrąża lokal finansowo.
Czyli restauracja „Trzyczwarte” na Sadybie nie jest waszą premierą w branży gastronomicznej?
PS: Tonasza trzecia knajpa. Wcześniej mieliśmy restaurację nad mazurskim jeziorem, a ostatnio w centrum Warszawy. Każda z nich była inna, w innym stylu – pierwsza biesiadna, z placem zabaw, basenem nad jeziorem, grillem, miejscem na koncerty i imprezy do 300 osób, druga zaś – surowa, nowoczesna, pubowa. Każda dała nam dużą szkołę życia – mnóstwo doświadczeń z obsługi klienta, zarządzania firmą.
Takie czy inne rozwiązania w zakresie wystroju wnętrza to coś przyjemnego, taka wisienka na torcie, o której wszyscy mówią – szczególnie ci, którzy marzą o otwarciu własnej knajpy. Ale prawdziwe wyzwanie kryje się gdzie indziej – w wyszkoleniu pracowników, zaszczepieniu w nich pożądanych odruchów wobec gości, ale też w księgowości, w prawidłowym wyliczaniu cen.
No właśnie, skoro już mówimy o cenach: czy jesteście drodzy?
PS: Zależy od tego, czy porównujemy się z innymi lokalami tylko na poziomie cen, czy też bierzemy pod uwagę, co za tą cenę otrzymujemy. Jeśli mówimy tylko o poziomie cen, to na tej płaszczyźnie nie konkurujemy i nie zamierzamy konkurować. Zapewne znajdą się tańsze miejsca od nas, ale też mnóstwo droższych. Spójrzmy do karty… Zupy kosztują u nas w granicach 13-15 złotych, naleśniki - 17 złotych, makarony 27-31 złotych. Na trzydaniowy obiad w środku dnia wydamy jednak tylko 19 złotych – tyle kosztuje zupa, drugie danie i deser. Oczywiście, są też dania znacznie droższe.
Nie ustalamy jednak cen z sufitu, bo myślimy, że za tyle pójdą. Każde danie rozbieramy na czynniki pierwsze, drobiazgowo wyliczamy gramatury i dopiero po sprawdzeniu, ile nas kosztuje dana porcja, ustalamy cenę.
Nasze ceny z pewnością nie są wysokie, jeśli wziąć pod uwagę jakość jedzenia i jego ilość na talerzu. Wszystko jest u nas świeże i zdrowe. Nie ma mrożonej żywności, nie ma konserwantów. Nie podmieniamy surowców, jak w niektórych knajpach, gdzie żeby wyjść na swoje stosuje się tańsze zamienniki o podobnym wyglądzie, ale o zupełnie innym pochodzeniu. Jak żurek, to na zakwasie, jak stek to z polędwicy, a nie ze znacznie tańszej ligawy, a jak feta, to feta, a nie serek śniadaniowy.
Najlepszym dowodem na to, że nasze dania są wysokiej jakości jest to, że sami jemy w naszej restauracji. Tu żywią się też nasze dzieci, tu zapraszamy znajomych i rodzinę. A rodzina potrafi być wybredna, bo wielu z nich ma wykształcenie lub doświadczenie w gastronomii.
Poza tym mieszkańcy Sadyby są ludźmi wyrobionymi kulinarnie, bywają za granicą, jadają w wielu restauracjach, rozpoznają różne smaki i sposoby przyrządzania. Jednym słowem, wiedzą, co jedzą, i wszelkie próby pójścia na skróty z pewnością skończyłyby się dla nas tragicznie.
Wybierając restaurację, kierujemy się jednak nie tylko cenami, ale też rodzajem kuchni. Wy określacie swoją kuchnię jako polsko-włoską. Jeszcze jedna pizzeria w okolicy?
PS: Niezupełnie. Pizzy u nas nie ma i nie będzie. Rozumiem, że kuchnia włoska kojarzy się Polakom z pizzą, ale my stronimy od wszelkich form fast foodów. Stawiamy raczej na pastę, czyli makarony. To znacznie zdrowsze i daje bogatsze doświadczenia smakowe. Jeśli zaś chodzi o kuchnię polską, to tu nacisk kładziemy raczej na nieśmy je więc przenieść do naszej restauracji. Dzieci są najlepszymi, wymagającymi i szczerymi kryanujemy zaś wejść z nieco cięższymi pśmy jmi, takimi jak golonka czy kociołek myśliwski z kiełbasą i boczkiem.
Państwo przyrządzają te potrawy również u siebie w domu?
VS: Na gotowanie u siebie mamy niestety coraz mniej czasu. Oboje z mężem lubimy gotować, mąż jest mistrzem grilla, ja zaś zajmuję się całą resztą. Część potraw, które trafiają do restauracji, wymyślamy właśnie w domu. Tak się na przykład stało z łupkami-chrupkami – to taka nasza domowa nazwa na kawałki kurczaka w panierce z płatków kukurydzianych. Prowadzimy otwarty dom i często licznie gościmy przyjaciół naszych dzieci. Kiedy stawiamy na stole ten domowy specjał, rozchodzi się w okamgnieniu. Jedzą go z zapałem nawet niejadki. Testowaliśmy to danie wielokrotnie i zawsze było strzałem w dziesiątkę. Postanowiliśmy je więc przenieść do naszej restauracji. Dzieci są najlepszymi, wymagającymi i szczerymi krytykami kulinarnymi…. oraz inspiracją.
DZIECI
Opowiada Pani o dzieciach z wielkim zapałem. Czy Państwa dzieci miały jakiś wpływ na to, jak wygląda restauracja albo co w niej się podaje?
VS: Mamy trójkę wspaniałych dzieci: syna w wieku 23 lat i dwie córki w wieku 15 i 16 lat. Ponieważ jesteśmy firmą rodzinną, w której życie zawodowe łączy się na co dzień z życiem prywatnym, oczywiste jest, że braliśmy ich zdanie pod uwagę przy tworzeniu knajpy. Bardzo nam pomogli, szczególnie na początku, gdy nie mieliśmy jeszcze skompletowanej załogi. Dziewczyny pomagały przy zmywaniu, roznosiły ulotki, zapraszały ludzi do środka. Popołudniami plotły młodym damom warkoczyki i zajmowały się naszymi najmłodszymi gośćmi.
Nadal bardzo identyfikują się z tym miejscem. Lubią tu być, przyjeżdżać. Tym bardziej, że mają stosunkowo blisko – mieszkamy zaraz za Mostem Siekierkowskim, w Wawrze.
Do dzieci biegających i krzyczących po domu można się przyzwyczaić. Ale czy są Państwo równie otwarci na wpuszczenie dzieci do restauracji? Mogą przecież hałasować i zakłócać spokój innym gościom, albo nieopacznie zbić szklankę czy talerz…
VS: Często ludziom przeszkadzają dzieci w lokalu, nam wręcz przeciwnie – chętnie je gościmy. W ogóle, bardzo lubimy z mężem dzieci i zależy nam na tym, by przyciągnąć do nas całe rodziny. Szczególnie w weekendy. Oczywiście, z dziećmi jest trochę więcej zamieszania, ale przy odrobinie chęci da się to okiełznać. Trzeba ich po prostu czymś ciekawym zająć, aby się nie nudziły.
Dla najmłodszych mamy więc osobny kącik ze stolikiem do rysowania, zaraz obok wstawimy regalik z książeczkami. Mamy też kilka fotelików do karmienia. Za zgodą rodziców wręczamy każdemu dziecku lizaka, w weekendy planujemy - z zawieszonego pod sufitem projektora - puszczać bajki, malować twarzyczki oraz uruchomić 45-minutowe teatrzyki.
Nie widzę nigdzie u was najbardziej popularnego sposobu restauratorów na okiełznanie dzieci, czyli telewizora. Jeszcze nie przywieźli?
VS: I nie przywiozą. Nie znosimy z mężem, kiedy w restauracji na okrągło gra telewizor, nadając jak popadnie: seriale, wiadomości, filmy, programy rozrywkowe. Jesteśmy temu przeciwni, bo uważamy, że telewizor zabija atmosferę spotkania i bezwiednie kieruje wzrok gości z twarzy drugiego człowieka na ekran. Dzieci są na takie proste, kolorowe atrakcje szczególnie narażone.
Dlatego jak powiedziałam wcześniej stawiamy na atrakcje dostosowane do wieku dzieci, najlepiej te, które wymagają jakiejś interakcji, choćby minimum zaangażowania. Animacje czy kąciki dla dzieci to jednak nie wszystko. Dla maluchów mamy także specjalne pozycje w menu, m.in. wspomniane wcześniej kurczakowe łupki-chrupki. Wraz z nastaniem wiosny 2014, planujemy jeszcze urządzić ogródek z tyłu restauracji. Znajdą się tam stoliki, ale też mini plac zabaw dla najmłodszych gości.
Generalnie obecny pomysł jest taki, by na górnym pokładzie rodzice mieli chwilę spokoju i mogli spokojnie zjeść i porozmawiać, podczas gdy na dolnym pokładzie – odbywają się animacje dla dzieci. Gdy nadejdzie wiosna, maluchy będą miały jeszcze więcej zabawy, a rodzice – spokoju.
IMPREZY ZAMKNIĘTE
Cały praktycznie czas mówimy o tym, co można robić w waszej restauracji na co dzień. Ale jeśli ktokolwiek słyszał już o waszym lokalu, to raczej od strony imprez zamkniętych, które organizowane są ze specjalnych okazji.
PS: Faktycznie sporo tego było. Urządzaliśmy chrzciny, komunie, 18-tki, konsolacje po pogrzebie, rocznice ślubu, jubileusze.
Z tego, co wiem, nie są to jednak standardowe imprezy…
VS: Tak, do każdej z nich staramy się podejść indywidualnie, by jak najlepiej dopasować się do oczekiwań gości zamawiających imprezę.Mieliśmy na przykład przyjęcie urodzinowe, na którym zorganizowaliśmy pokaz samby w wykonaniu dwóch tancerek rodem z Brazylii. Żadna z nich nie mówiła po polsku, porozumiewały się z nami przez tłumacza. Było egzotycznie, wesoło i kolorowo, bo panie zjawiły się przebrane w oryginalne stroje karnawałowe.
Innym razem, na imprezie zamkniętej mieliśmy pokaz tańca towarzyskiego w wykonaniu autentycznych mistrzów świata. Na 2-3 weselach przywoziliśmy parę młodą limuzyną na koszt firmy, a przed wejściem czekały na nich spadające z nieba płatki róż.
Już teraz intensywnie myślimy o tym, jak przygotować wesele, które ma się u nas odbyć w marcu 2014 roku. Zgodnie z życzeniem gości, przyjęcie ma bowiem być w klimacie hawajskim. Zastanawiamy się na przykład z mężem, jak na podłodze wysypać piasek tak, aby przy tym nie zniszczyć parkietu. A jak już będzie piasek, to czy zamiast szezlągów nie wystawić leżaków? Jesteśmy otwarci na każdy pomysł, każda fantazja jest dozwolona.
Naprawdę? A każda fantazja 18-latków także?
PS: Wbrew pozorom, te fantazje nie są aż tak nieobliczalne. To zwykle alkohol, do którego 18-latki dostają wreszcie oficjalne prawo. Ale też bardziej prozaiczne sprawy, takie jak możliwość zatańczenia na barze. Na jednej z zamkniętych imprez, jubilatka zapytała, czy może wejść na bar. Uznałem, że nie ma problemu, że może tam wejść nawet całe towarzystwo. Wiedziałem, że bar się nie załamie, bo byłem przy każdym spawie. Żona poprosiła tylko, by jubilatka weszła boso, bez szpilek, by nie uszkodzić politury.
Ile osób zmieści się na takich imprezach?
PS: Jeśli ma to być impreza bufetowa, czyli ze szwedzkim stołem, to możemy pomieścić do 150 osób na dwóch poziomach, w tym 80 osób na górze. Jeśli zaś goście mają siedzieć za stołami, to możemy zaoferować maksymalnie 40-50 miejsc.
Czy głośna muzyka w klubie na dole nie przeszkadza wtedy w rozmowach i jedzeniu na górnym poziomie?
PS: Tak projektowaliśmy nagłośnienie na dole, aby wszelkie dźwięki były skierowane do wewnątrz klubu i by hałas rozbijał się całkowicie o zamontowane tam wytłumienia i ścianki działowe. I choć wchodzi się do podziemnego klubu po otwartej klatce schodowej, to na górze prawie nic nie słychać.
MARZENIA
Wygląda na to, że macie w tym lokalu wszystko, co tylko sobie gość zażyczy. Czegoś jeszcze wam brak?
VS: Zieleni! Kiedy szukaliśmy tego lokalu, marzyło mi się, by miał on przed sobą przynajmniej kilkaset metrów ogródka. Nie udało się, bo to miejsce leży akurat przy ruchliwej trasie przelotowej. Wewnątrz udało nam się co prawda wygłuszyć dźwięk z ulic, więc nie narzekam na hałas, ale brakuje mi nadal tego poczucia wolności i spokoju, które towarzyszą przebywaniu wśród drzew i kwiatów.
Trochę z tej tęsknoty za zielenią, postanowiłam z mężem, że ten brakujący frontowy ogród, a raczej altankę w ogrodzie, urządzimy wewnątrz lokalu. Ale nie dosłownie. Proszę się rozejrzeć wokół. Sufit przecinają drewniane belki, przy oknach wiszą okiennice – ale od wewnątrz, nie od zewnątrz. Same okna zaś są umieszczone nieco wyżej niż bywają w domu, bo mamy odnosić wrażenie, jakbyśmy siedzieli na poziomie trawnika przy domu z oknami, a nie wyglądali z domu na ogródek. Jest też ogródek namalowany na ścianie, fontanna z szumem wody i rybkami z własnego domu, grill z wyciągiem. Wszystkie te elementy mają dać nam poczucie, że siedzimy w ogrodowej altanie przy domu. To trochę przewrotne… Dopełnieniem tej stylizacji ma być prawdziwy już i, mam nadzieję, pachnący ogródek z tyłu restauracji. Ale na to musimy poczekać do wiosny.
A co po wiośnie? Może ma Pani jakieś marzenia, które kiedyś się spełnią? A może ktoś z czytających ten wywiad pomoże Pani w ich realizacji?
VS: Marzy mi się, by to miejsce nie żyło tylko dla siebie, ale także dla innych. Chętnie bym uruchomiła na przykład znany z Hiszpanii pomysł zawieszonego lunchu, czyli ciepłego posiłku, który ktoś, kogo na to stać, może zafundować osobie mniej zamożnej, która przyjdzie do lokalu później. Chodzi mi o wsparcie osób faktycznie potrzebujących, opuszczonych i samotnych. My sami też moglibyśmy jako lokal fundować ciepłą strawę dla potrzebujących, na przykład dostarczając gotowy garnek zupy do lokalnej parafii.
Chętnie zaangażowalibyśmy się też w dożywianie dzieci. W tym roku włączyliśmy się do akcji Świąteczny Stół Pajacyka Polskiej Akcji Humanitarnej. W jej ramach 10% naszego utargu z 6 grudnia, czyli z Mikołajek, poszło właśnie na dożywianie dzieci z ubogich rodzin.
Chciałabym też wejść we współpracę z jakimś przytuliskiem dla psów. Każdy, kto przyniósłby do nas paczkę karmy dla psów czy też kocyk dostawałby w zamian darmową kawę. My zaś tą karmę i kocyk przekazywalibyśmy schronisku.
Jeszcze się na dobre nie rozkręciliście z podstawowym biznesem, a już chcecie być całorocznymi Mikołajami?
VS: Jedno się z drugim nie kłóci, naszym zdaniem. Jesteśmy wyczuleni na biedę, bo nie zawsze było u nas tak różowo. Były czasy, kiedy mieliśmy cały czas wiatr w oczy. Nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło i gdzie byśmy dzisiaj byli, gdyby nie pomoc naszych znajomych. A dziś otworzyliśmy restaurację, która była naszym marzeniem. Mamy wspaniałe dzieci, rodzinę i przyjaciół. Naprawdę jest za co dziękować losowi. Był czas brania, teraz jest czas dawania…
Na koniec tajemnicza sprawa, która mnie intryguje od początku spotkania. Niestety, z przebiegu rozmowy nie wywnioskowałem, dlaczego właściwie nazywacie się „Trzy Czwarte”. Tyle mówiliśmy o wyspach, że prędzej bym się spodziewał nazwy w stylu „Archipelag Sadyba”.
PS: Faktycznie, dużo osób nas o to pyta.Są dwa wytłumaczenia tej tajemniczej nazwy. Pierwsze, bardziej przyziemne, to adres restauracji. Czyli Powsińska 34. Chcemy, aby nasi goście łatwo zapamiętali ten numer.
Drugi powód jest symboliczny. Razem z żoną mamy już ¾ życia za sobą. Nie musimy już dążyć do celu kosztem własnego zdrowia i ideałów. Nie musimy nikomu i sobie nic udowadniać. Chcemy żyć zgodnie z tym, co nam w duszy gra, zarabiać na lepszą przyszłość naszej rodziny, ale też dawać radość innym. A gdy wszyscy chwalą naszą kuchnię i klimat tutaj panujący, odczuwamy nieprawdopodobną wręcz radość. Bardzo lubimy otaczać się ludźmi, a z naszymi gośćmi często się zaprzyjaźniamy. W tych zagonionych czasach ludziom potrzebna jest możliwość złapania oddechu, zrelaksowania się, rozmowy z przyjacielem lub chwila dla ukochanej osoby. I my chcemy, aby u nas wszyscy tę szansę mieli.
Artykuł promocyjny